czwartek, 28 maja 2009

Wszystkie PRZYDASIĘ.

Kiedyś naszedł mnie pomysł, by swoje panieńskie nazwisko wrzucić w google.Jest to rzadkie nazwisko, występujące tylko i wyłącznie u członków naszej, szeroko pojętej rodziny.
Google wyrzuciło co miało.
-Tego znam, tego znam, tego nie znam. O! moja siostra wywiadu udzieliła....a druga chodziła do szkoły....O! kuzyn gra w STALI Mielec...

I stało się. Mój wzrok zatrzymał się się na znajomym imieniu.
-O! mój wujcio! Morderca mojego smoczka i właściciel samolotów wiszących u powały z chałupy dziadka.
Udzielił wywiadu....
Nie zdziwiło mnie to, bo pamiętam,ze był działaczem SOLIDARNOŚCI w Zakładach Lotniczych. Dosyć aktywnym.
Klik.
Otwiera się.
No i oniemiałam.

Lokalna gazeta podaje: "Kolekcjoner śmieci"
59 letni Mielczanin (tu imię i nazwisko)latami znosił na podwórze odpady, by sprzedawać jako odpady wtórne.Uzbierał...150 ton.
Zwoził pralki, lodówki,stare meble żeby sprzedać i dorobić parę groszy.
Śmieciarka była u niego 105 razy.
Całe dwa tygodnie wywozili i trochę trzeciego.
No i wujcio miał żal,że tak z nim postąpili,że jeszcze go obciążyli kosztami.

Po artykule byłam w szoku. Toż to mój wujcio! Wujcio, który za kawalerki często nas odwiedzał,był właścicielem męskich gadżetów na miarę lat 70-tych, nieszczęsnych samolotów, które ostatecznie mi sprezentował.Chrzestny mojej siostry .Najmłodszy brat mojego taty!
Pamiętam jego bordowe spodnie-dzwony, buty a'la dzisiejsze Martensy na obcasach,jego koszule w stylu hipisowskim i długie włosy.

Dlaczego o tym piszę? Bo się wystraszyłam. Czy mnie też to grozi? Czy jestem obciążona genetycznie?
Mój tata też lubił przywlec do domu różne rupiecie w typie PRZYDASIĘ, ale lubił i cenił również starocie.

A ja? Ja nie pozwalam rodzinie wyrzucać butelek, pudełeczek,kokardek. Wszystko zbieram. Wszystkie te PRZYDASIĘ gromadzę, utykam po szafkach. Może nie ma tego 150 ton, może to nie rozkłada się....ale zbieractwo jest.
Czuję ogromny żal,że nie mam w zasięgu ręki jakiegoś starego strychu czy pchlego targu.
Czasem siostra zabiera mnie do INTREKOMISU w Siemianowicach Śl. w celu zaspokojenia mojej żądzy choćby pooglądania staroci.
Na nią też padło....

środa, 27 maja 2009

Poranne czytanie poczty.

Zwykle rano przeglądam zaprzyjaźnione blogi, przeglądam wiadomości i sprawdzam pocztę.
No i od samego rana podnoszą człowiekowi ciśnienie.Kawa jest w takim układzie zupełnie niepotrzebna.

Proponują mi pracę jako administrator stron internetowych, bo praca w administracji i administrowanie stron to to samo...koń by się uśmiał.
Następnie proponują abym spróbowała sił jako kierownik zespołu w Doradztwie Finansowym . Jednym słowem chcą akwizytora tylko to uładnili coby ludziska się nie wystraszyły.

Otwieram kolejną kopertę a w niej dobry człowiek chętnie mi poradzi jak zarabiać w internecie, na własnej stronie internetowej lub blogu. Za małą odpłatnością mi to poradzi.
Kolejny mail a w nim propozycja wzbogacenia się. No jak odrzucić bogactwo?Przecież to kretyństwo. Proponują to wzbogacenie bez ryzyka z mojej strony. Toż to prawdziwa okazja! Mam tylko obstawiać mecze u bukmachera.Rewelacja.

Zaraz potem Allegro i Quelle pokazuje mi na co wydać dopiero co zarobione pieniądze.Oferty są kuszące, bo specjalnie dla mnie są promocyjne.Jakaż ja jestem ważna!
Dumnie napinam pierś, bo serwis podatkowy mówi mi,że w zeszłym roku moje dochody drastycznie wzrosły i tak naprawdę ciągle rosną, wolniej ale rosną.
Cieszę się,że "żyje się nam coraz lepiej"wg Tuska.Zaglądam do portfela,aby potwierdzić, to co sugeruje mi serwis podatkowy, a tam zionie pustką.
Fajnie ma ten Tusk i jego ekipa.Żyje im się coraz lepiej, bo nie mnie.
Na koniec serwis z pracą pyta: Czy wiesz ile możesz zarobić na swoim stanowisku?
Wiem. 700 zł.
Dopięli swego. Wkurzyli mnie na maxa.

wtorek, 26 maja 2009

Marzenia o Afryce.





Zawsze marzyłam i marzę o wyprawie do Afryki.
Przygodę z Afryką rozpoczęłam czytając “Tomka na Czarnym Lądzie”, potem namiętnie czytałam wszelką literaturę podróżniczą i tak mam do dziś.
Nie muszą być to książki tylko o Afryce.

Niedawno czytając artykuł w Newsweeku, pomyślałam,że pomimo tego, że zdaję sobię sprawę jaka sytuacja ekonomiczna czy polityczna tam panuje, to ja wciąż myślę o Afryce dzikiej, którą odwiedzał Arkady Fiedler czy Tony Halik.

Myślę o Afryce oglądanej na National Geografic czy opiewanej przez Ernesta Hemingwaya w zbiorze reportaży „Zielone wzgórza Afryki” (1935) i w jego afrykańskich opowiadaniach ze „Śniegami Kilimandżaro” (1936).
Afryka wciąż jawi mi się jako kontynent egzotycznej sielanki i wielkiej przygody. Nie chcę pamiętać o Ruandzie i konflikcie etnicznym z 1994r , nie chcę pamiętać o Algerii i wojnie trwającej od 1992 w imię wartości religijnych. Nie chcę pamiętać o Erytreii I Etiopii(konflikt z 1998 o granice) oraz o wielkiej suszy(wojna i susza pochłonęła 8 milionów ludzi).

Takich konfliktów można wymienić jeszcze wiele.Ogólnie w Afryce panuje przemoc, głód i choroby. Społeczność międzynarodowa udaje, że tego nie widzi.
Liczne publikacje I programy tv przekonały już chyba wszystkich, że Afryka jest kolebką ludzkości, źródłem życia, jego mityczną matką. Historia człowieka zaczęła się w Afryce – w każdym razie tam znaleziono najstarsze ślady jego obecności i z tego kontynentu wyruszył homo sapiens na podbój kuli ziemskiej.

Zawsze czytałam książki o Afryce wysnute albo z nostalgii autorów, albo z ciekawości reporterów.
Zachwyciła mnie Afryka Karen Blixen z powieści i filmu „Pożegnanie z Afryką” . Ta duńska pisarka jeszcze krótko przed śmiercią, na przełomie lat 50. i 60. ubiegłego wieku, kiedy wspominała krwawe afrykańskie safari, mówiła, że były „jak powrót do szczęśliwych dni w edenie”. Porównywała też – w sposób mało zrozumiały dla dzisiejszego czytelnika – każde polowanie w Afryce do romansu.
Wtedy wszystko na tamtym kontynencie było jeszcze poukładane zgodnie z wolą białego człowieka. On zarządzał plantacjami, kopalniami atrakcyjnych surowców albo polował, a tubylcy wykonywali najcięższe prace, służyli mu i okazywali szacunek. I z reguły żyli w biedzie.
Taka Afryka – chcemy w to wierzyć – może być lekiem, choćby nawet mało skutecznym, na nasz strach codzienny. Dlatego wolimy wiedzieć jak najmniej o wszystkich niegodziwościach, jakie tam się działy i dzieją. Wolimy myśleć o Afryce, którą opisuje Paweł Wróbel Wróblewski w wydanej teraz opowieści o rowerowej podróży przez ten kontynent – „Do ciepłych krajów”. Jej autor przejechał 11 tysięcy kilometrów, pokonując zarówno Saharę, jak i lasy równikowe. Podróż, jaką odbył o własnych siłach polski podróżnik, jest znakomitą okazją do poznawania ludzi i ich losów, ale jeszcze lepiej tam pomieszkać. O tym, jak się tam żyje, kogo tam poznał i jak na co dzień smakuje egzotyka, opowiedział w książce „Afrykański polonez” (wchodzi właśnie do księgarń) Cyprian Kosiński, który przez blisko 30 lat kierował w Zairze fabryką tworzyw sztucznych, a potem firmą deweloperską w Kinszasie.

Europejczycy ciepło myślą o Afryce. Co odważniejsi spośród nich jadą tam szukać przygód lub pieniędzy, ale wiadomo, że mogą dostrzec tylko część prawdy o życiu tubylców. A może nawet wcale jej nie dostrzegają. Dla mitu matki Afryki to bardzo dobrze – europejska kultura się starzeje, a wiadomo od dawna, że starość ma skłonność do powrotu do korzeni. Jeśli więc powrót, to do krainy łagodnej i pięknej. Natomiast rdzenni mieszkańcy kontynentu specjalnie się nim nie zachwycają – wiadomo, to młoda odrośl kultury, a młodość ciekawa jest świata i nie ma szacunku dla matki. No i wyganiają ich z Afryki problemy, z którymi borykają się na co dzień, co widać przy brzegach Włoch każdego dnia, gdy ci ludzie na byle czym docierają do wymarzonego przez nich raju-Europy.
Polecam: www.afryka.org
Książki o Afryce: http://www.yahodeville.com/ksiazki/index.php

czwartek, 21 maja 2009

Moje miasto.

Zajrzałam do Nonsensopedii, aby zobaczyć co tam się pisze o moim mieście. I oto co znalazłam:
Wolbrom – miasto w woj. małopolskim, w powiecie olkuskim, siedziba gminy Wolbrom. .
W Wolbromiu wszystko jest możliwe, np. wielbłąd biegający po mieście[1] lub kradzież domu.

A ja dodam jeszcze to.

Idąc do pracy...



Idąc do pracy zrobiłam takie zdjęcie. Tak powitał nas poranek.

środa, 20 maja 2009

Ewolucja z przymrużeniem oka.




Telewizja Sky News pokazała zdjęcia liczącego 47 milionów lat szkieletu małpy, nazwanego już zaginionym ogniwem ludzkiej ewolucji, jako bezpośredni łącznik między małpami a ludźmi. Naukowcy mówią o "ósmym cudzie świata" i ostatecznym potwierdzeniu teorii ewolucji.
Artykuł tutaj.


To ma być podobno to zaginione ogniwo łączące człowieka z małpami.
Należymy do gatunku homo sapiens czyli człowiek rozumny. Nie ma więc tu mowy o mężczyznach. Zawsze uważałam, że tym ogniwem jest facet.

Kiedyś czytałam taki dowcip, udowadniający,że mężczyzna to nie homo sapiens. Leciał jakoś tak:

Bóg stworzył mężczyznę,który miał dwie ręce tułów, głowę i penisa, ale drugiego dnia postanowił dodać mu pewnego bonusa, rzekł:
-Mężczyzno, mam dla Ciebie jeszcze jeden organ, oprócz penisa! Będzie to MÓZG
Mężczyzna się wielce uradował, a Bóg rzecze dalej:
ale jest jedna lipa...w organiżmie jest zbyt mało krwi, by oba działały na raz.


Bóg podczas stwarzania świata tworzył istoty coraz doskonalsze. Kobieta była na końcu.Jest więc najlepszą wersją.
Glina była wystarczająca do uformowania mężczyzny,ale do stworzenia kobiety potrzebny był bardziej wyszukany materiał.
Aby uszczęśliwić kobietę trzba wiele, aby uszczęśliwić mężczyznę:
seksu i jedzenia.
Dwa zwierzęce instynkty.Świadczy to jak niedaleko mężczyzna odszedł od zwierząt.




To mężczyźni wymyślili Boga, aby potem móc się na niego powoływać w chwilach, gdy kobiety udowadniają swoją wyższość.
Owa wyższość kobiet jest świadectwem,że mężczyzna jest formą przejściową miedzy zwierzętami a kobietami.
Kobieta jest w stanie urodzić dziecko. A dzieworództwo jest możliwe, co udowadnia “Seksmisja”.
Po wynalezieniu otwieracza do słoików, krzesła do wkręcania żarówek i wibratora, mężczyzna powoli przestaje być kobietom potrzebny.

Mężczyzna jest w gruncie rzeczy bardzo prosty i NAPRAWDĘ WIELE MU DO SZCZĘŚCIA NIE POTRZEBA, a jego mechanizmy myślowe NIE SĄ CHOĆ W POŁOWIE TAK POGMATWANE JAK KOBIETY...

wtorek, 19 maja 2009

Wolbrom cd.

Wiele zapewne ominęłam i zapomniałam napisać.Sukcesywnie będę dopisywać swoje przygody a potem stworzę z tego książkę na miarę "Koszmarnego Karolka"

Rok 1980 nie kończy jeszcze moich ekscesów, mimo,że mam już prawie 13 lat.
Nowe miasto zaskoczyło mnie brzydotą a zarazem dało nowe możliwości (tutaj pojawia się na mojej twarzy wielki i dwuznaczny uśmiech).
Zabrało mi góry ale dało lodowisko, zabrało rzekę ale dało basen.
Co to w ogóle za miasto , co rzeki nie ma? Dla mnie ogromnie dziwne.
Ale jest lodowisko, którego nie trzeba samemu robić,jest basen, w którym nie ma prądów rzecznych...dziwne to jakieś.
Szybko zaznajomiłam się z dzieciarnią przywleczoną ze świata jak i ja i uruchomiłam łyżwy.Kiedy tylko było możliwe, chodziłam na lodowisko. Lodowisko okazało się ciut bezpieczniejsze od gór.Nie uzyskuje się tu na łyżwach takich prędkości.
Niemniej jednak przeżyłam nie jeden upadek, potłuczenie, wstrząśnienie.
Lodowisko znajduje się jakieś 3 km od mojego domu, więc z osiedlową dzieciarnią szybko adoptujemy bagna, znajdujące się nieopodal, na lodowisko.
Zimy solidne, ze srogimi mrozami gwarantowały jakie takie bezpieczeństwo.
Jakie takie , bo nie 100%. Wprawdzie nikt się nie utopił, ale zadarzało się ,że ktoś wpadał do tego mułu, wody, sadzy (wszystko razem). Byłam jedną z tych osób.
Spodnie do wyrzucenia. Łyżwy tata starał się uratować. Tego czegoś nie dało się usunąć z łyżew.Starł na ile mu się udało. Kolega ojca pracujący w garbarni nałożył nowy lakier.Łyżwy działały.
Latem łyżwy były zastępowane wrotkami.
Jazda na wrotkach to niebezpieczny sport, zwłaszcza z góry.
Wrotki szybko wypadły z mojego menu ,po tym jak pewna górka, wyłożona betonem mnie zaatakowała.Potargała rajstopy, podziurawiła kolana.

Jako dziecko byłam "ludziem" wywrotowym (przewracającym się bez powodu), jako nastolatka wciąż kultywowałam tę tradycję.Przewracałam się na wrotkach, na łyżwach, na rowerze, na komarku.

Latem atakowałam basen. Okazało się,że w basenie trzeba nieźle machać rękami by płynąć. W rzece nie było takich problemów (z prądem). No i stało się: o mało się nie utopiłam. Jakiś gość przepłynął po mnie (podeptał, przeszedł jak burza)i przytopił mnie. Od tego czasu pływam tylko przy brzegu.

W roku 1981 urodziła się moja najmłodsza siostra i zaraz niedługo nastały mroczne czasy, czasy stanu wojennego.
Rozpoczęła się walka o przetrwanie. Kolejki po chleb (po 5 h), załatwianie mleka dla małej siostry (na książeczkę dziecka można było kupić 0,5 l dziennie mleka), walki o mięso w masarni, kupowanie kawy czy rajstop po znajomości.
Przyszły czasy , w których ekspedientki miały władzę nad ludźmi.Stały się osobami pożądanymi w rodzinie, towarzystwie czy sąsiedztwie. Dobrze,że te czasy minęły. Bo to były chore czasy, bo panie ze sklepów się panoszyły, bo były Bogami. Straszne.
Miałam tu napisać o stanie wojennym, o tym co pamiętam, ale chyba nie chcę. Tylu ludzi ostatnio o tym mówi,że chyba moje wspomnienia nie są tu potrzebne.
Tym bardziej,że nawet w naszej dziurze odczuwało się strach. Tata pracował na Hucie Katowice a tam się wiele działo w owym czasie.
Miałam 13 lat. Pamiętam ZOMO, czołgi i ciężką zimę.
Nie było wesoło.

poniedziałek, 18 maja 2009

Tao tao.



Muszę się pochwalić. Dziś dostałam wiadomość,że wygrałam.
Po raz drugi w konkursie Tao tao zgarniam nagrodę. Nie są to jakieś szalone nagrody ale i tak mi miło.

Dolina w której nie ma wody.










Dolina Wodącej – dolina położona na Wyżynie Krakowsko–Częstochowskiej w pobliżu Pilicy, pomiędzy wsią Smoleń (województwo śląskie) a wsią Domaniewice (województwo małopolskie). Cechą charakterystyczną wyróżniającą tę dolinę spośród innych dolin jurajskich jest brak cieku wodnego. Dolinę Wodącej otaczają liczne wapienne ostańce.
Najbardziej charakterystyczne miejsca to Skały Zegarowe (z Jaskinią Zegarową i Jaskinią Jasną), Skała Biśnik (z Jaskinią Biśnik i Jaskinią Psią), Grodzisko Pańskie i Grodzisko Chłopskie.
W dolinie znaleziono najstarsze w Polsce ślady obecności człowieka, pochodzące sprzed 150-120 tys. lat. Badania archeologiczne wykazały, iż niektóre ze skał doliny były niegdyś ufortyfikowane a liczne jaskinie dawały schronienie okolicznym mieszkańcom[1].
Od strony Smolenia nad doliną górują ruiny gotyckiego zamku. U wylotu doliny od strony Domaniewic znajduje się niewielkie źródło.
Dolina została przygotowana dla ruchu turystycznego. Przecinają ją liczne szlaki jurajskie.(Wikipedia)

Tyle suchych faktów. Polecam te szlaki dla nie wprawionych turystów. Mały wysiłek a widoki zapierają dech w piersiach.
Gmina Wolbrom władowała kupę kasy w otwarcie tych szlaków. Warto się wybrać.

czwartek, 14 maja 2009

Nasze wycieczki. Babia Góra.






Pozazdrościłam Daisy i też chciałam się pochwalić swoimi wypadami krajoznawczymi.Mam ich trochę w zanadrzu.
Lubię wędrówki. Przedstawiam więc królową Beskidów - Babią Górę. Kiedyś (20 lat temu) wchodziłam tam bez trudu. Obecnie wybraliśmy niby najlżejszy szlak a i tak po 100 m pod górę chciałam wracać, po 200 m miałam pierwszy zawał. Bratałam się z drzewami, obejmując je, i rzucałam się każdą ławeczkę po drodze. Minęła mnie grupa gimnazjalistów (jedna dziewczyna płakała,że nie da rady a ja nie płakałam), minęła mnie grupa z przedszkola. Mój mąż wybuchnął śmiechem jak podopieczni zakładu geriatrycznego też nas wyprzedzili.
Czytałam gdzieś,że niektórzy twierdzą, że piwo, sporty ekstremalne itp. są lepsze od sexu.
Dostarczają adrenaliny, która uzależnia.Podnieca.
Dlaczego o tym piszę? Bo całą drogę na Babią zastanawiałam się po co się drapie tam, gdzie mnie nie swędzi.
Po jaką cholerę tam lezę? Po co mi to? Po co mi te 2 zawały i 3 wylewy?

Bo gdy zdobędziesz szczyt to czujesz przyjemne uczucie podniecenia, serce już nie wali jak oszalałe z wysiłku, tylko z podniecenia. Widok wynagradza wszystko. Człowiek ma uczucie wielkiego szczęścia. Endorfiny działają.

Po czasie moja córka mi się przyznała,że po drodze też myślała: po co tam idziemy?
Gdy zdobyła szczyt już wiedziała po co i zakochała się w górach.

Fotki, zdjęcia, digarty.



Zapraszam do obejrzenia zdjęć mojej młodszej córki tutaj

środa, 13 maja 2009

Wolbrom wita Was.




Styczeń 1980r.

W ciemnościach nocy,przez zaśnieżone,kręte drogi przedziera się ciężarówka. Za nią podąża pyrkając jakiś samochód.Ach! To Syrena 104 !
W Syrenie śpi 3 dzieci,a kobieta ją prowadząca to ich matka.
Na zewnątrz srogi mróz.Krajobraz jawi się jak z horrorów.Ciemno, zimno i mrocznie.
W ciężarówce jedzie 2 mężczyzn. Spieszą się. Nikt nie spodziewał się,że zastanie ich noc w drodze.
Koło północy docierają do celu swojej podróży.Zatrzymują samochody na blokowisku w jakimś miasteczku. Dookoła ciemność i przejmująca cisza.
Szybko znoszą przedmioty o różnych kształtach z samochodu do mieszkania w jednym z bloków.
Ustawiają chaotycznie , jak popadnie.Spieszą się.
Wprowadzają dzieci do mieszkania. Szybkie ścielenie łóżka i dzieciaki już w nim są.Dookoła bezładne kształty mebli jawią się jak stalagnity w mrocznej jaskini.

Dorośli opuszczają mieszkanie.Muszą jeszcze raz pokonać tę samą trasę.
Najstarsza dziewczynka ma 12 lat, młodsza 8, najmłodsza 5.
Poranek wita dziewczynki ponurym widokiem.Za oknem wysypisko śmieci,pomimo śniegu, czarne od żerujących wron. Nagle ptaszydła zrywają się do lotu. Widok jak w "Ptakach" Alfreda Hitchcocka.
Najstarsza dziewczyna szykuje jedzenie dla rodzeństwa i niecierpliwie czeka na rodziców.Boi się, bo są tu samotne, w obcym mieście a rodzice....jakby im się coś stało?W głowie kołaczą jej różne myśli.
Dzieciaki latają po mieszkaniu i zaklepują pokoje: ten mój! ten mój!
W mieszkaniu jest zimno. Mróz wdziera się ze wszystkich stron.
Dorośli szczęśliwie wracają z resztą gratów.

Miasteczko Wolbrom powitało nas brzydką, mroczną pogodą ale pełnymi półkami sklepowymi. W Makowie już zaczynał się kryzys. Tu jest województwo katowickie.Bogatsze i to widać w sklepach. Nie brakuje chleba.
Niedługo i tu zawita kryzys.

Miasto od razu pokazało swoje brzydsze oblicze: wysypisko śmieci, kominy, brak górek do jazdy na sankach, brak koleżanek.
Czułam ,że wydarto mnie mnie z mojego środowiska,że ciężko mi tu będzie,czułam żal.
Wiele lat próbowałam znaleźć to ładniejsze oblicze tego miasta, nie znalazłam.Poszłam do szkoły, moje siostry też.Początkowo byłam dziwadłem. Oglądano mnie jak małpę w ZOO.
Potem rozmowa w klasie:
-Ty mówisz tak jak my, ale inaczej.
Okazało się mam góralski akcent.Nie wiedziałam.Słowa niektóre różniły nas.Były to jednak sporadyczne wypadki.
Znalazłam tu koleżanki, kolegów, nawet górkę do jazdy na sankach (zjazd 3 sek.).Jednak tęsknota pozostała.
A ojciec (dowcipny!) powtarzał: następnym razem przeprowadzimy się do Suwałk.
Odpowiadał mu krzyk: NNNiiiieeeeee!

3,5 roku później uciekłam. Wróciłam do Makowa Podh. by uczyć się w suskim L.O.
Po skończeniu L.O. wróciłam do Wolbromia.

wtorek, 12 maja 2009

Sielsko anielsko.



„Szukałem tego w Paryżu, szukałem w Berlinie i Rzymie
A to za oknem było i miało polskie imię.
Myślałem , że to potęga świat nowy, nowe dzieje
A to ogródek wiejski, co się kwiatami śmieje.
A to groszek pachnący, georginie i malwy
Wymalowane słońcem w proste włościańskie barwy.”
Julian Tuwim „Cel”



Wiem,że jestem nudna z tymi wspominkami, ale dziś chciałam opisać moje wakacje w domu rodzinnym mojego ojca.
Dlaczego ? Bo zawsze jak o nich myślę, przed oczyma staje mi drewniana chałupa,z brązowych bali, kryta gontem. Przed chałupą drewniany płot,zza płotu wyglądają georginie i malwy . Przed płotem drewniana ławeczka a na niej siedzi mój dziadek z fajką w ustach i sobie pyka.
Dlatego,że tą wieś na "ścianie wschodniej" z tamtych czasów wspominam jako obraz sielankowy.
Wiem, wiem,że życie na wsi , jeszcze na takiej wsi było ciężkie, ale nie chcę pisać o trudzie chłopa tylko o pięknie takich zapomnianych przez Boga wsi.

Chałupa była więc drewniana. Miała malutkie okna i dwie izby zamieszkane przez ludzi. Za ganku wchodziło się do pierwszej izby- kuchni. Tu stał spory piec z częścią na chleb i zapieckiem. Pod oknem stół, na ścianie kredens taki biały i łóżko.
Druga izba to pokój. Tu mniej tradycyjnie. Stała meblościanka na wysoki połysk z lat 70-tych, stół i krzesła oraz wersalka.Tu mieszkał brat mojego taty-kawaler wtedy.
Do powały na żyłkach poprzyczepiał modele samolotów, które sklejał. Pracował w Mielcu w Zakładach Lotniczych. Jak cała rodzina, całe wsie, całe miasteczka dookoła.
Drugą część domu zajmowały zwierzęta. Z kuchni wchodziło się do chlewika, stajni i stodoły.Mnie tam nie wolno było chodzić, bo koń wściekły, bo krowa narwana...
Cała posesja miała kształt prostokąta. Dom stał bokiem do bramy wjazdowej.
Na przeciw wejścia do domu był mały płotek,a za płotkiem wychodek. Żeby nie szpecił widoku z domu, wokół rosło pełno malw i georginii. Był prawie niewidoczny.
Pomimo ogromnych niedostatków, pomimo biedy, pomimo stresu związanego z załatwianiem się w wychodku, uwielbiałam tam być.
Uwielbiałam wolność, zapach dębowego lasu, zapach pól.
Po zjedzeniu śniadania wybiegałam na błonia i bawiłam się z dzieciarnią, pasałam krowy i nie miałam czasu nawet na obiad.
Tam byłam szczęśliwa, bo jadłam tylko nabiał i żurek, tam poznałam smak morwy, wspinania się po drzewach i tarzania się w naturze.

Pamiętam jak pewnego lata, zajechaliśmy naszą Syrenką do Malinia. Jak to w takiej chałupie, gdzie mieszka dwóch facetów i nie ma kobiety, zastał nas niemały bałagan.
Matka miała przechlapane.Musiała podwinąć rękawy i wziąć się do roboty.Pranie, szorowanie podłóg, mycie okien itd.
Gdy już jej prace dobiegały końca, kazała wujkowi i tacie napchać nowy czysty siennik do dziadkowego łóżka świeża słomą.
Napchali jak kazała. Dziadka okąpano, ostrzyżono, ogolono (miał ponad 70 lat), wtłoczono w świeżą piżamę.

Śmieję się do dziś na wspomnienie widoku jaki ujrzałam w kuchni po wszystkich tych zabiegach.
Otóż dziadek mój nie był wysokim gościem, a chłopaki tak mu siennik wypchały,że nie mógł do łóżka wejść.
Wpadli więc na pomysł,że drabina będzie potrzebna.Jak pomyśleli , tak zrobili,no i dziadek do łóżka po drabinie wchodził.Śmiechu było co niemiara.
Pamiętam minę dziadka.Śmiał się ale też na jego dobrodusznej twarzy malował się wyraz szczęścia.

poniedziałek, 11 maja 2009

Czarna rozpacz.

Czytałam taki oto artykuł w Newsweek-u na temat optymizmu.
Fajnie było by mieć choć 1/4 tego optymizmu albo chociaż tego LSD...
Dziś opłaciłam rachunki konieczne i ....dopadł mnie cholerny dół.To co zostało mi na koncie wystarczy może na 1,5 tygodnia życia.A co dalej?A może jakieś buty?Jakąś bluzkę?
Nic z tych rzeczy.Jest mi dużo gorzej niż za komuny.Pracuję na 4/5 etatu i biorę 700 zł mój mąż też ma 4/5 etatu. Dramat.
Tyle czasu broniłam się przed tym cholernym dołem.Dziś wygrał.Pokonał mnie.
Mam ochotę się powiesić.

Mickiewicz w Suchej Beskidzkiej



Po dokonaniu w piątek miękkiego resetu brandy Napoleon, jakieś komórki w mózgu mi obumarły i przez to zrobiła się przestrzeń dla jakichś wymiętoszonych, starych komórek, bo nagle przypomniałam sobie dziwną rzecz z dzieciństwa.

Otóż będąc smarkiem lubiłam jak do poduszki ojciec opowiadał mi bajki.Jako,że szybko wyczerpał mu się repertuar sięgnął po Dzieła Wybrane Adama Mickiewicza. Mieliśmy w domu (teraz ja ją mam) starą książkę, wydaną za czasów Bieruta z rycinami jak powyżej.
No i ojciec mi czytał "Świteź","Świteziankę","Rybkę","Powrót taty", "Stepy Akermańskie". Jak czegoś nie rozumiałam to mi tłumaczył.
Co ciekawe, mój ojciec skończył tylko podstawówkę, bo zaraz poszedł do pracy, bo pochodził z biednej rodziny, bo nie miał innego wyjścia.
I czytał mi do znudzenia (jego, nie mojego) poezję Mickiewicza.
A ja w L.O. zastanawiałam się skąd znałam to wszystko,zanim to przeczytałam...

Moja ukochana ballada to "Pani Twardowska". Ja ją umiałam na pamięć w wieku 5 lat i umie do dziś.
Miała poza tym szczególne znaczenie dla mnie, bo akcja jej dzieje się w karczmie "Rzym". Ta karczma stoi po dziś dzień w Suchej Besk.
Pan Twardowski mówi do diabła, dyktując mu swoje warunki poddania się :
Patrz, oto jest karczmy godło
koń malowany na płótnie
ja chcę mu skoczyc na siodło
a koń niech z kopyta utnie."

Herbem Suchej B. jest koń na czerwonym tle.
Zresztą można poczytać o tej karczmie np.w Wikipedii

Do karczmy "Rzym" chodziliśmy na wagary w L.O, tam spotykała się młodzież,tam mają pyszny żurek. Polecam.





czwartek, 7 maja 2009

Wsuwki, peruki czyli fryzjerstwo doświadczalne.




Uprawiałam dzieciństwo ekstremalne.Chyba zawsze byłam na granicy życia i śmierci.
Pamiętam, że będąc brzdącem małym ale upartym, pomimo ostrzeżeń, wsadziłam do kontaktu wsuwkę do włosów. Doświadczenie to wstrząsnęło mną całą. Moją babcię, która mnie pilnowała, o mało nie doprowadziło do zawału. Dobrze,że przeżyła, bo miałabym na sumieniu morderstwo i samobójstwo. Czy moje sumienie by to zniosło?

Oprócz tego,że byłam notorycznym kłamcą w celach obronnych, byłam też dzieckiem wyjątkowo szczerym.
W latach 70 tych zapanowała dziwna moda na peruki. Moja mama miała taką jedną, podobno wypasioną, podobno nie wyglądała jak peruka, podobno była doskonała bo zagraniczna.
No i mamusia wystrojona zabrała mnie do sąsiedniego miasteczka PKS-em. I do Jelcza (ogórka) my hop. Siadamy, Pani konduktor podchodzi , kasuje bileciki.Kątem oka dostrzegłam,że mamie peruka się przekrzywiła, więc ja w sukurs jej i na całe gardło:
-Mamo, popraw sobie perukę!
- ciiii... - to moja mama
-Mamo popraw sobie perukę!
No i poprawiła.Potem w domu ojcu opowiadała jak ją urządziłam.
Kontynuując temat peruk, to pamiętam,że były takie peruki dla dzieci, do zabawy. Np. indiańska z opaską i piórkiem. Ja miałam rudą, chyba na modłę Pipi Lansztrung. Uparcie ubierałam ją na podwórko. Ja miałam krótkie włosy a tu takie warkocze...jak nie chodzić w niej. Była moją namiętnością do momentu jak jakaś dziewucha idącą z matką powiedziała do niej:
-Patrz mamo jaka wariatka, w peruce chodzi!
W tym momencie nastąpiła śmierć peruki. Wylądowała w pudle na zabawki i pozostała w wielkiej niełasce do końca swoich dni.

....Rano, wieczór, we dnie, w nocy....





Na całe te wspominki wzięło mnie za sprawą Eziety. Miałam kiedyś to wszystko opisać, ale ciągle nie miałam koncepcji.
Tak więc jak zaczęłam, to pociągnę to dalej. Poczuję się spełniona. Heheheh.

Maków Podhalański to najpiękniejszy okres mojego życia. Czas dzieciństwa.Staram się nie pamiętać o tym co było złe. A złego też było, ale chcę pisać o tym co było dobre.

Anioł Stróż i Matka Boska Makowska zawiązały spółkę w celach ochrony durnego dzieciaka jakim byłam.Kurcze, nie zawsze mnie chronili, bo po dupsku dostałam nie raz, ale to może miało być pouczające....ale ja się powoli uczyłam.

Tu na świat przyszła moja druga siostra, gdy ja miałam 7 lat. Było to śliczne małe wrzeszczadło.Darło się na okrągło. Lekarze wymyślali skręty kiszek i inne choroby.Gdy stała się dzieckiem pełzającym, szybko się okazało,że brakowało jej w organiźmie celulozy i bawełny. Zjadała wszystkie papiery i skrawki materiałów (mama była krawcową), była lepsza jak odkurzacz.

Wiem, miałam pisać o sobie, ale muszę wspomnieć jeszcze o mojej siostrze , tej co chlebem ją karmiłam, bo gdy wyrosła z pieluch stała się ciekawym przypadkiem.
Otóż ona, gdy przychodzili goście,zabierała buty z przedpokoju, chowała się za zasłoną w pokoju i skrupulatnie wylizywała te buty do czysta.Zjadała też farbę ze ścian, a idąc z piaskownicy do domu, brała na drogę dwie garści piasku do zjedzenia.

Ad rem: Latem często chodziłam z koleżankami nad rzekę w celach rekreacyjnych, a wracając kładłyśmy na torach kolejowych różne przedmioty, by się przekonać jak będą wyglądać po przejechaniu przez pociąg, a może nam się uda pociąg wykoleić? To byłby widok!
Nie zdawałyśmy sobie sprawy,że wykolejenie jest możliwe. Cóż za głupota nas opętała.

Z natury byłam dzieckiem nabiałożernym.Nie lubiłam niczego co leżało koło mięsa.
Rodzice jednak postawili sobie cel: zmuszać mnie do jedzenia mięsa.
Bom licha, bo umrę,bo nie samym serem człowiek żyje.
A ja chciałam serem żyć!

Stosowałam różne sztuczki by pozbyć się mięsa z talerza. Parę razy mi się udawało, ale mój nieufny ojciec zawsze w końcu mnie wytropił i moje sztuczki.
Zakopywałam mięso w ziemniakach (ich nie musiałam zjadać do końca). Wydało się.
Nabierałam mięso do ust (jak chomik) i szłam do wc ,bo strasznie mi się chciało sisiu .Tam mięsko wypluwałam.Wydało się.
Wkładałam mięso do talerzy młodszego rodzeństwa. Wydało się.
Wrzucałam mięso za meble.Wydało się.
Wyrzuciłam kotleta za okno. Wydało się.

To ostatnie zdarzenie mnie zdumiało.
Mój pomysł był prosty a jakże genialny. Mieszkaliśmy na 3 piętrze, po osiedlu zawsze kręci się jakiś pies, a pod oknem są trawniki....
Jak pomyślałam, tak uczyniłam.Chlast i kotleta nie ma.
Jakież było moje zdziwienie,gdy mój staruszek, który nigdy nie wyrzucał śmieci, akurat w tym dniu poszedł ze śmieciami.Wrócił i zlał mi tyłek.
-Znalazłem Twojego kotleta.
No przecież to niemożliwe! Żaden pies nie był głodny?
-To nie mój!Przecież nie pisze na nim: KASIA.
Ojciec był nieugięty.
Podziwiam upór i zawziętość moich rodziców w walce o moją mięsną dietę.Dlaczego nie odpuścili?Dlaczego obiad musiał być dla mnie stresującą porą?
Do dziś nie wiem.
Pewnego dnia matka poddała się.
-Co byś Ty chciała codziennie jeść? co mam Ci gotować, byś jadła?
-Makaron z serem i cukrem.
No i gotowała mi przez tydzień makaron z serem i cukrem i uwierzcie,że zdołała mi go obrzydzić.
No to potem jadłam zupę mleczną z makaronem.
No i raz jadłam taką zupę przy stole i niemiłosiernie się kręciłam przy tym jedzeniu.
-Uspokój się bo spadniesz z krzesła.
No i spadłam, talerz z mlekiem na mnie.Odłamki talerza powbijały mi się w szyję.
Matka w krzyk:
-Nie ruszaj się.
Powyjmowała mi te odłamki szkła i stwierdziła,że mało brakło a bym tętnice sobie przecięła. Nie wiedziała,że Anioł Stróż ma mnie w opiece,bo takie dzieci jak ja zasługują na opiekę.

środa, 6 maja 2009

Anioł rozpostarł skrzydła.




I nastał Maków Podhalański.
I Anioł Stróż rozpostarł swoje skrzydła i zaopiekował się mną.Skąd wiem? Bo wciaż żyję.

Urodziła się moja siostra, którą nakarmiłam chlebem z masłem w pierwszym tygodniu jej życia.Przeżyła. Smakowało jej. Matka miała pretensje.

Przeprowadzka. Utrata starych koleżanek.Wyruszyłam w drogę w nieznane.Zamieszkaliśmy w mieście 7 km dalej, ale ja wiedziałam, ze Sucha została utracona.
Sucha Beskidzka miasto utracone.

Zaczął się mój horror. Młodsza siostra w domu! Trzeba ustępować, bawić się, ale były i dobre strony. Było na kogo zwalić jakąś swoja winę i mniej uwagi mi poświęcali.
Mogłam się cała oddać poznawaniu nowej okolicy. A było tu ciekawych zakątków!
Najpierw jednak poznałam nowe sąsiadki, późniejsze moje towarzyszki i przyjaciółki.
Najpierw nieśmiało badałam okolice swojego bloku, osiedla, sąsiedniej ulicy,rynku,okolicznych ulic, strumieni, rzeki, gór. Zataczałam coraz większe kręgi.Sięgnęłam i okolicznych wiosek.Wszystko to zaliczyłam zanim poszłam do szkoły.
Lato spędzałam na podwórku. Za blokiem płynął strumyk,w którym brzechtaliśmy się do woli.Strumień górski, czysty z pijawkami i ropuchami.
Wiecie,że prze przy ropusze nie wolno pokazywać zębów, bo powypadają wszystkie? Chodziliśmy więc w kółko z zamkniętymi ustami.
Szukałam też źródeł naszego strumyka wysoko w górach. Chodziłam na skałki by obserwować żmije zygzakowate (jadowite). Po śmierci dziecka w szpitalu po ukąszeniu przez żmiję, przestałam.
Z koleżankami znalazłyśmy nowe hobby: kradzież miodu z pasieki. A ja panicznie boję się pszczół.Kradzież jabłek z sadu naszej nauczycielki, kradzież marchewki i porzeczek z cudzych ogródków.
Najlepszą zabawą okazało się jednak turlikanie po halach. Matka się dziwiła czemu spodnie są uzielenione. A dla mnie problemem nie były zielone spodnie ale ból pleców po upadkach z poszczególnych hal. Z tych samych hal zimą jeździłam na sankach co zakończyło się uszkodzeniem kości ogonowej i bólem przez parę lat. Nie uchroniło mnie to przed poszukiwaniem coraz bardziej ekstremalnych zjazdów. Zjazd na sankach z gór stawał się coraz bardziej ryzykowny.A my szukaliśmy coraz to nowych wyzwań.Adrenaliny dostarczać zaczęły nam zjazdy wzdłuż potoków górskich z ciągłym ryzykiem skąpania się.
Człowiek uzależnia się od adrenaliny i z czasem potrzebuje jej coraz więcej. Nic prostszego. Jazda na łyżwach po lodzie, po lodzie na rzece, po górskiej rzece.Czemu nie?!

Anioł miał mnie w opiece.

Niezłomny upór/trudne przypadki.




Urodziłam się, bo nie miałam innego wyjścia. Urodziłam się nomen omen 22 lipca do tego w Oświęcimiu.Już sama data chyba była złą wróżbą dla moich rodziców.
Chyba dosyć szybko zostałam mianowana dziecięciem ruchliwym i nieokiełznanym.
Pierwsze przypadki, które pamiętam, w których zaznaczałam swoje JA, pochodzą z czasów gdy nosiłam jeszcze pieluchę. Był to upadek w jedyną kałużę w okolicy. Mam wcześniej ostrzegała, prosiła "daj rękę". Nie. "Ja sama". W najśliczniejszym płaszczyku (białym, z darów amerykańskich), w ślicznych trzewiczkach, wylądowałam w tym błotku. Już wtedy było wiadomo,że ja to JA.A miałam może z 1,5 roku.
Mieszkaliśmy w Suchej Beskidzkiej. Tata często w niedzielę zabierał mnie do kawiarni "Mimoza" na roladę z czerwonym oczkiem.Pamiętam desery ustawione w ladzie chłodniczej.Mogłam wybierać. Ja jednak zawsze zamawiałam roladę. Pieczołowicie wydłubywałam czerwone oczko i zjadałam je. Tata dostawał szału.
-Mogłem zamówić Ci galaretkę, miałabyś pucharek galaretki.
-Nie, ja lubię roladę.
Zawsze było tak samo.
Chyba już to powinno było zaniepokoić moich rodziców, ale ich to tylko denerwowało.Próbowali mnie złamać.

Przez Suchą Besk. przepływają dwie rzeki :Skawa i Stryszawka. Na tej drugiej porobione były progi, pewnie w celu regulacji. Nazywaliśmy taki próg wodospadem. Dla mnie to był wodospad.
Pewnego niedzielnego popołudnia moi rodzice, ja, babcia i znajoma wybraliśmy się nad rzekę, nad wodospad by urządzić piknik.Było lato,ciepło, słonko pięknie świeciło.
Byłam wówczas bąkiem może 4 letnim.
Koce rozłożone,wszyscy rozbierają się do strojów plażowych, dzieciarnia bryka w wodzie a ja NIC.
Mama namawia mnie bym rozebrała się i poszła do dzieci, do wody. Ja NIC.
Tata się zaangażował w rozebranie mnie.I tu spotkał gwałtowny opór.
-Nie!
-Rozbierz się,idź do dzieci.
-Nie!
-To chociaż się rozbierz, bo jest gorąco.
-Nie!
-Dlaczego?
-Bo nie mam stanika i będzie mi cycki widać!

Zobaczyć twarz ojca-bezcenne.
Gdyby nie wstawiennictwo babci,swoje mordercze myśli, ojciec by wdrożył w czyn.

Mama chyba poczuła się winna. Ona miała stanik a ja nie. Po tym incydencie uszyła mi dwuczęściowy strój kąpielowy.
I kto postawił na swoim? Ojciec mógł mnie zlać a i tak by mojego uporu nie złamał.

W Suchej Besk. mieszkałam do 5 roku życia.
Był to w miarę bezpieczny okres mojego życia, choć jako mały śpik znałam wszystkie okoliczne góry,lasy,mosty(łącznie z wiszącym) no i bunkry poniemieckie.Bawiliśmy się w nich w chowanego.Gdy w szkole średniej wróciłam do Suchej i spojrzałam na bunkry, struchlałam, a przejście przez most wiszący przyprawiło mnie o zawrót głowy.

To w Suchej B. moi rodzice hodowali pikną palmę z takimi liściami harmonijkowymi. Była siumna, urodna. Ja z tej palmy uczyniłam formę strzępiastą.Tak fajnie się targało te liście.
No i znów bliskie spotkanie trzeciego stopnia z paskiem.Ojciec zeźlił sie nie na zarty.
-Kto to zrobił?
-Nie ja.
-Kto to zrobił?
-Niuńka (moja koleżanka)
-Kto to zrobił.
-Niuńka.

Trochę to trwało, aż ojciec przestał i oświadczył,że dostałam lanie nie za palmę, ale za kłamstwo.
A juści uwierzę.

wtorek, 5 maja 2009

Chwast.


Oglądałam wczoraj na Discovery program o marihuanie w USA i na świecie. Pomyślałam,że może to było by świetne lekarstwo na moje "bóle".Proponowałam Mojemu uprawę na balkonie, ale coś nosem kręcił i stwierdził,że jeden krzaczek to by było za mało, nawet na potrzeby własne.Rozpędził się i już przyłączył do spółki. Ja walę takich wspólników,co chcą mieć udziały w liściach a nie chcą ręki przyłożyć do sadzonek.
Dziś znalazłam nawet nasionka na necie (wysyłkowo).
Poczytałam, poczytałam i okazuje się,że maryha u szczęśliwych potęguje szczęście, a zdołowanych ciągnie na dno piekieł. Pal licho jakieś tam uzależnienia, pal licho dziury w mózgu ale od razu do piekła? Czyli maryha nie jest wyjściem?
No więc rozpoczynam poszukiwania dróg wyjścia z doła.
Wiem, wiem, lekarz. Ile można się leczyć? Długo? Do końca życia?
Marta pisze, że na doła najlepsza jest praca fizyczna.
Powiedzmy,że wedle jej wytycznych ten etap mam zaliczony: znalazłam sobie zajęcie - decoupage.

Anioł stróż zasługuje na uznanie.

Miałam pisać o sobie i dziwnych wypadkach i przypadkach. A tu znalazłam coś takiego:

http://forum.gazeta.pl/forum/72,2.html?f=384&w=94149592&v=2&s=0

To jakby o mnie pisano.To jakby opisano moje dzieciństwo pełne wyzwań i niebezpiecznych przygód.Nic dodać nic ująć.
Sama byłam dzieckiem-poszukiwaczem, dzieckiem-naukowcem (poszukującym nowych rozwiązań), inwidualistą czy głupkiem?
Na wspomnienie moich osobistych doświadczeń włos mi się jeży na głowie.Byłam durna. A może niedopilnowana?

Polecam lekturę.

poniedziałek, 4 maja 2009

Majowy wekend.





Wekend upłynął pod znakiem chleba, bułek z serem, ciastek serowych oraz sałatki z kurczakiem i ananasem.
Coś mnie napadło z tym chlebem. Ciągle gniotę jakieś ciasto: a to na chleb, a to drożdżowe i piekę. Już mówię sobie: dosyć. A tu znów kuszą mnie bułeczki znalezione w necie.To jakieś drożdżowe szaleństwo mnie dopadło.
Piekłam bułeczki z serem wg przepisu Waniliowej Arabeski (niestety komp mi krzyczy,że jej blog jest uszkodzony lub posiada złośliwe oprogramowanie).

Oto przepis:

50 dkg maki pszennej
1 jajko
2,5 dkg drożdży
260 ml mleka
15 dkg cukru
szczypta soli
5 dkg masła (rozpuscić)

Zaczyn:

Mleko wlać do miski, dodać trochę cukru i soli, drożdże i mąkę i wymieszać.Ciasto ma mieć konsystencję gęstej śmietany. Pozostawić, by drożdże zaczęły pracować.

Dodać resztę mąki, cukier, jajko.Wyrobić ciasto. Gdy będzie wyrobione dodać masło i wrobić w ciasto.
Ciasto jest błyszczące, ma jednolitą konsystencję. Pozostawić do wyrośnięcia.Odgazować. Przełożyć na stolnicę i podzielić na kulki (ok. 15 szt). Pozostawić do wyrośnięcia (przykryć ściereczką).
Formować bułeczki, nadziewać serem przyprawionym cukrem, cukrem waniliowym lub powidłami i pozostawić do wyrośnięcia. Piec w temp. 200 st.C.
Po wierzchu polewam delikatnie lukrem.


Bułeczki są puszyste,nie czerstwieją zbyt szybko, rozpływają się w ustach i brzuchach mojej rodziny.


Zdjęcia powyżej to fotki (telefonem niestety) z wypadu niedzielnego do Pilicy nad zalew. Słonko smagało nasze lica, kiełbasa grilowana pieściła podniebienia, a widok....