Szef wezwał swoich pracowników na rozmowę. Rozmawia z każdym z osobna.Wiadomo , w kupie siła...a osobno to już inna sprawa.
-Chciałem panią przeprosić – powiedział szef.
- Ale… - chciała coś powiedzieć Sister.
- Niech pani nic nie mówi, wszystko sobie przemyślałem – podniósł rękę szef.
- Ale…
- Nie, nie, ta permanentna inwigilacja, ten obrzydliwy monitoring, to niedowierzanie pracownikom, ech…
- Ale…
- Od dziś będzie inaczej. W końcu kurde jestem szefem, nie policjantem .
- Ale…
- Żadne ale, od dziś mnie nie interesuje, że służbowym autem jeździ pani w weekendy na zakupy do Macro (na służbową kartę) – szef puknął w wydruk z monitoringu GPS, po cholerę mi to wiedzieć. Dostanie pani ryczałt kilometrów w tygodniu do wyjeżdżenia, w piątek wieczorem spisze Pani licznik, prześle wskazania mailem.W poniedziałek rano to samo. A w weekendy hulaj dusza...prywatnym, gdzie pani chce i jak chce.
- Ale…
- Służbową komórkę też pani zabiorę, bo to uwłacza i panu i mnie. Co mnie interesuje, że wydzwoniła pani dwadzieścia pięć złotych, z abonamentu firmy? Zbiednieję, czy co?
- Ale….
- Efekt końcowy się liczy, a nie bilingi.A pani efekt jest wyśmienity.Dawno nikt nie wypracował takiego obrotu. Dam pani ryczałt na prywatną komórką i dzwoń pani do kogo chcesz.
- Ale…
- Żadne ale, ja teraz widzę ile krzywdy wam zrobiłem. Te programy szpiegujące w komputerach na przykład – szef wykrzywił się z obrzydzeniem.
- Ale…
- I co mi z wiedzy, że pan Heniek lubi www.panienki.com a pani była w ostatnim tygodniu dwieście razy na Facebooku? Po co mi to wiedzieć, jak robota zrobiona? No po co?
- Ale…
- Tylko niech pani nie protestuje. Boże, jaki ja byłem zakłamany – załkał szef – Ja nawet sam przez chwilę myślałem, że ta fura i komóra służbowa to prestiż, dodatkowe wynagrodzenie dla pani, przywilej...
- Ale…
- No albo delegacje...istna papieromania. Po co to komu. Szarpać się o parę złotych. Nocleg? Przecież woli pani szybko znów być w swoim przytulnym domku, to szybciutko pani wróci z delegacji...Nie wolno mi wyrywać pani z domowych pieleszy i burzyć życie rodzinne.
- Ale…
***
- I coś więcej zdążyłaś powiedzieć? – zapytałam.
- Nic. Na początku mnie zatkało a potem nie zdążyłam – Sister wybuchnęła płaczem.
- Tak, czy siak, ludzki pan z tego twojego szefa – pokiwałam głową.
- Pięć dych ryczałtu na komórkę wydaję tylko na jego „ pani do mnie oddzwoni za pięć minut, jest sprawa”. - wybuchnęła Sister- przecież swoją robotę i tak muszę zrobić. Z delegacji wracam po nocy i usypiam za kierownicą.Życie rodzinne cierpi bo jestem wkurzona i się wyżywam w domu.A relacje z klientami mam nawiązywać po 16.00 jednocześnie pytając szefa czy mogę mu herbatę postawić na koszt firmy.
- Ale za to jesteś wolnym człowiekiem, a te niebieskie kołnierzyki w swoich służbowych klatkach służą bezwolnie międzynarodowym korporacjom, godząc się na stałe podglądanie .Albo ja- ja mam gorzej...wchodzę do firmy,odbijam kartę elektroniczną...
- Ale…
- Nic nie mów, wiesz ilu ludzi ci zazdrości? Po prostu, wypijmy za wolność. Wolny człowiek stawia.
-Wyraz twarzy Sister i jej koloryt- bezcenny.
środa, 24 listopada 2010
wtorek, 9 listopada 2010
Szachy.Opowieści drobne.
Gdy ojciec próbował zabić we mnie żyłkę hazardzisty, postanowił nauczyć mnie grać w szachy. Uznał,że gra królów może mieć tylko dobry wpływ na mnie.
Zaczynałam młodo.Poznałam ruchy pionów i tak z ojcem graliśmy.Zawsze wygrywał a ja byłam "szmaciarzem". Coś tam się pykało po tej szachownicy, ale bez namiętności.
W szkole średniej, nauczyłam grać moją kumpelę. Szybko uczeń przerósł mistrza (to niby ja). Jej umysł ścisły szybko zapamiętywał. Tak nie mogło być.
Wtedy jeszcze w dziennikach drukowali mistrzowskie partie szachowe.Zaczęłam od analizy tego.By być lepszą od niej i tyłek jej sklepać.Ponieważ była dobra i szybko się uczyła, musiałam sięgnąć po książki, potem po kolejne i kolejne.
Chodziłyśmy czasem na wagary, a jakże.
Wagary wyglądały tak,że zostawałyśmy w domu i od rana do wieczora grałyśmy w szachy. Kiedyś na wagary wybrała się z nami siostra kumpeli.
Wymiękła.Stwierdziła,że jesteśmy wariatki. Byłyśmy.
Wtedy pokochałyśmy szachy.
Nasza miłość do szachów rozkwitała. Ja w międzyczasie zaczęłam jeździć na zawody szachowe.Jakieś sukcesy miałam.
Chodziłam na treningi.
Wyobrażacie sobie treningi szachowe?
To kolejne książki do przerobienia, to symultany, to ekspresowe partie.Istne pranie mózgu.
Moja drużyna...składała się z autentycznych czubów.A zarazem geniuszy.
Ja odstawałam od tej grupy, ale byłam koniecznością, bo dziewczyna była obowiązkowa.
Pewnego dnia, gdy przyjechałam do domu od drzwi krzyczę:
-Ojciec rozstawiaj szachy!
-Ze "szmaciarzami" nie gram- on na to.
-Rozstawiaj, zaraz Ci dupsko sklepię.
Zagraliśmy. Pierwszy raz w życiu wygrałam.
Ojciec jakiś czas milczał nad szachownicą, po czym rzekł:
-Zwracam honor. Nie jesteś "szmaciarzem". Nigdy już z Tobą nie zagram.
Słowa dotrzymał.
niedziela, 7 listopada 2010
Sporty zimowe.Opowiastki drobne.
Miałam szczęście wychowywać się w małej mieścinie w Beskidach.
Moja wolność ograniczona była tylko nakazami rodzicielskimi. Jakieś zasady musiały obowiązywać.
Całe miasteczko było moim domem. I tak jak pisała Jaszczurka, wychowywali nas często różni ludzie, jednak nikt dzieci nie krzywdził. Było bezpiecznie.
Porą zimową, gdy tylko wracałam ze szkoły, wkładałam gruby sweter i szłam oddawać się rozpuście zimowych szaleństw.
W tej dziedzinie też były rzeczy niedozwolone.Kto by się tym przejmował.
No więc jeździliśmy na sankach po halach, bo przecież nie można po trasach wyznaczonych.Hale były często zakończone uskokiem (coś jak tarasy w Chinach).Więc jazda na sankach, była nie małym wyzwaniem. Do skutku.
Pewnego dnia tak mną dupnęło z ostatniej hali na ulicę,że chyba uszkodziłam kość ogonową. Ból niemiłosierny. Bolało parę lat. Matka o niczym nie wiedziała, bo było by trzepanie spodni.
Jazda na sankach nie mogła odbywać się w bezpiecznych warunkach...zawsze wynalazło się jakiś ciekawy zjazd. I tak chodziliśmy na szlak, który biegł równolegle do górskiego potoku. To była jazda. Tak kierować , by nie wpaść do wody.Oczywiście trzeba było jeszcze być specem od wyścigów.
Sporty zimowe umiłowałam sobie. Często jeździłam na łyżwach. Lodowisko dla dzieciarni robił pan palacz z kotłowni w ramach dobrego serca, ale to my potem musieliśmy o nie dbać.
Zanim jednak pan palacz zrobił lodowisko, bez zezwolenia rodziców chodziliśmy jeździć na rzekę.
Bystra, górska rzeka.Skawa. Jakiż człowiek był durny....Nie pamiętam wprawdzie by ktoś się utopił, ale jednak...
W dziedzinie sportów zimowych moi rodziciele, nie bardzo byli w stanie mnie kontrolować, bo kto by szedł w mróz i szukał dzieciaka wśród takiej zgrai dzieci i na tylu górkach? Nie mieliśmy smyczy zwanej komórką. I chwała Bogu.
Potem w liceum...było nie lepiej.Też chodziliśmy na sanki.Też szukaliśmy jak najbardziej ciekawych zjazdów i jak najbardziej ekstremalnych.
I tak właśnie zjeżdżałam z koleżanką z malowniczo położonego stoku Makowskiej Góry, gdy nasz droga zjazdu gwałtownie skręciła a na zakręcie stała Syrenka.
Przychrzaniłyśmy tak mocno,że aż mi się w głowie zakręciło. Dostałam opieprz od koleżanki,że mówiłam,że umie dobrze kierować sankami.Przecież umie....
Szybko odjechałyśmy z miejsca przestępstwa.Bardzo szybko. Tak szybko,że nie wyrobiłam na kolejnym zakręcie. Wylądowałyśmy w śniegu na miedzy z sankami na plecach i brakiem oddechu.Myślałam,że umarłam.
Potrwało zanim się zebrałyśmy.
Koleżanka więcej już ze mną nie chciała jeździć na sankach.
Często z takich eskapad wracałam do domu zamarznięta. Dosłownie.
By odsznurować buty, musiały sznurówki odtajeć, by zdjąć spodnie trzeba było poczekać,aż zmiękną, a rękawiczki....
Moja wolność ograniczona była tylko nakazami rodzicielskimi. Jakieś zasady musiały obowiązywać.
Całe miasteczko było moim domem. I tak jak pisała Jaszczurka, wychowywali nas często różni ludzie, jednak nikt dzieci nie krzywdził. Było bezpiecznie.
Porą zimową, gdy tylko wracałam ze szkoły, wkładałam gruby sweter i szłam oddawać się rozpuście zimowych szaleństw.
W tej dziedzinie też były rzeczy niedozwolone.Kto by się tym przejmował.
No więc jeździliśmy na sankach po halach, bo przecież nie można po trasach wyznaczonych.Hale były często zakończone uskokiem (coś jak tarasy w Chinach).Więc jazda na sankach, była nie małym wyzwaniem. Do skutku.
Pewnego dnia tak mną dupnęło z ostatniej hali na ulicę,że chyba uszkodziłam kość ogonową. Ból niemiłosierny. Bolało parę lat. Matka o niczym nie wiedziała, bo było by trzepanie spodni.
Jazda na sankach nie mogła odbywać się w bezpiecznych warunkach...zawsze wynalazło się jakiś ciekawy zjazd. I tak chodziliśmy na szlak, który biegł równolegle do górskiego potoku. To była jazda. Tak kierować , by nie wpaść do wody.Oczywiście trzeba było jeszcze być specem od wyścigów.
Sporty zimowe umiłowałam sobie. Często jeździłam na łyżwach. Lodowisko dla dzieciarni robił pan palacz z kotłowni w ramach dobrego serca, ale to my potem musieliśmy o nie dbać.
Zanim jednak pan palacz zrobił lodowisko, bez zezwolenia rodziców chodziliśmy jeździć na rzekę.
Bystra, górska rzeka.Skawa. Jakiż człowiek był durny....Nie pamiętam wprawdzie by ktoś się utopił, ale jednak...
W dziedzinie sportów zimowych moi rodziciele, nie bardzo byli w stanie mnie kontrolować, bo kto by szedł w mróz i szukał dzieciaka wśród takiej zgrai dzieci i na tylu górkach? Nie mieliśmy smyczy zwanej komórką. I chwała Bogu.
Potem w liceum...było nie lepiej.Też chodziliśmy na sanki.Też szukaliśmy jak najbardziej ciekawych zjazdów i jak najbardziej ekstremalnych.
I tak właśnie zjeżdżałam z koleżanką z malowniczo położonego stoku Makowskiej Góry, gdy nasz droga zjazdu gwałtownie skręciła a na zakręcie stała Syrenka.
Przychrzaniłyśmy tak mocno,że aż mi się w głowie zakręciło. Dostałam opieprz od koleżanki,że mówiłam,że umie dobrze kierować sankami.Przecież umie....
Szybko odjechałyśmy z miejsca przestępstwa.Bardzo szybko. Tak szybko,że nie wyrobiłam na kolejnym zakręcie. Wylądowałyśmy w śniegu na miedzy z sankami na plecach i brakiem oddechu.Myślałam,że umarłam.
Potrwało zanim się zebrałyśmy.
Koleżanka więcej już ze mną nie chciała jeździć na sankach.
Często z takich eskapad wracałam do domu zamarznięta. Dosłownie.
By odsznurować buty, musiały sznurówki odtajeć, by zdjąć spodnie trzeba było poczekać,aż zmiękną, a rękawiczki....
piątek, 5 listopada 2010
Prąd. Opowiastki drobne.
Nauczeni doświadczeniem z "nocnym moczeniem" łóżka , nie zostawiali mnie już samej. Zatrudniali babcie do pilnowania.
Pamiętam takie zdarzenie: Ja anioł piwnooki o blond lokach bawię się na rozłożonej wersalce.Mam zabawki. Na brzegu wersalki siedzi babcia i mnie pilnuje. Robi sobie na drutach i rzuca okiem na mnie.
Ja, słodkie dziecko, grzecznie się bawię. W pewnym momencie zaintrygowało mnie pewne urządzenie na ścianie. Gniazdko.
Próbuję wsadzić palce.Nie mieszczą się. Kombinuję co by tu wepchnąć. Wsuwka do włosów!
Wkładam.
Efekt piorunujący, odrzut nieziemski. Babcia w panice.
Gdy babcia opowiada to ojcu, on tylko kiwa głową. Nie ma sposobu na mnie bym coś nie zmalowała pomiędzy jednym mrugnięciem oka a drugim.
Moje doświadczenia z prądem w szkole średniej przybrały bardziej skomplikowanych form.
Wieczorkiem ( chyba w piątki) siedziało się przy radiu i słuchało "listy przebojów trójki". Czasem się nagrywało na Grundinga czy Kasprzaka. Nagle coś strzeliło i zgasł prąd w całym mieszkaniu. Okazało że kabelek od radia mi się przepalił i zrobił zwarcie.
Ojciec przyniósł nową wtyczkę, nożyk i izolacje: Napraw.
No to naprawiłam. Wkładam wtyczkę do gniazdka. Efekt piorunujący, odrzut nieziemski. Wokół smród palonego mięsa.
Ojciec wpada do pokoju: Żyjesz? To napraw to porządnie. :-)
Naprawiłam. Już nie podłączę nigdy uziemienia do fazy, już nie pomylę kabelków.
Pamiętam takie zdarzenie: Ja anioł piwnooki o blond lokach bawię się na rozłożonej wersalce.Mam zabawki. Na brzegu wersalki siedzi babcia i mnie pilnuje. Robi sobie na drutach i rzuca okiem na mnie.
Ja, słodkie dziecko, grzecznie się bawię. W pewnym momencie zaintrygowało mnie pewne urządzenie na ścianie. Gniazdko.
Próbuję wsadzić palce.Nie mieszczą się. Kombinuję co by tu wepchnąć. Wsuwka do włosów!
Wkładam.
Efekt piorunujący, odrzut nieziemski. Babcia w panice.
Gdy babcia opowiada to ojcu, on tylko kiwa głową. Nie ma sposobu na mnie bym coś nie zmalowała pomiędzy jednym mrugnięciem oka a drugim.
Moje doświadczenia z prądem w szkole średniej przybrały bardziej skomplikowanych form.
Wieczorkiem ( chyba w piątki) siedziało się przy radiu i słuchało "listy przebojów trójki". Czasem się nagrywało na Grundinga czy Kasprzaka. Nagle coś strzeliło i zgasł prąd w całym mieszkaniu. Okazało że kabelek od radia mi się przepalił i zrobił zwarcie.
Ojciec przyniósł nową wtyczkę, nożyk i izolacje: Napraw.
No to naprawiłam. Wkładam wtyczkę do gniazdka. Efekt piorunujący, odrzut nieziemski. Wokół smród palonego mięsa.
Ojciec wpada do pokoju: Żyjesz? To napraw to porządnie. :-)
Naprawiłam. Już nie podłączę nigdy uziemienia do fazy, już nie pomylę kabelków.
środa, 3 listopada 2010
Wyjście do kina.Opowiastki drobne.
Dziecięciem byłam ślicznym aczkolwiek upartym. Pomysłowym również.
I chyba dosyć pamiętliwym, bo do dziś pamiętam jak rodzice wybrali się do kina beze mnie. Byłam dziecięciem może 3 letnim.
Wszystko mi wytłumaczyli: idziemy do kina, zostajesz sama w domu. Idziesz spać. Tu masz nocnik, światło będzie włączone.
Ok. Zgodziłam się na wszystko, bo miałam pokazać swoje bohaterstwo.
Ja do spania a oni sobie poszli.
Do dziś pamiętam,że zbudził mnie mocz. Światło się świeciło a nocnik czekał.
Jak to? Nikt mnie nie wysadzi?!
Szybko zdecydowałam,że boję się chodzić po podłodze, bo może pod łóżkiem są boboki?
Przeszłam z łóżeczka na łóżko rodziców i wysikałam się. Potem wróciłam do siebie i poszłam spać.
Chyba im się to nie spodobało, bo pamiętam przez sen, ruch, zamieszanie i zdziwienie gdy wrócili do domu.
Ojciec tylko się śmiał i śmiał.
Na drugi dzień nawet nie okrzyczeli mnie, nie zwrócili uwagi. Przemilczeli temat.Uznali pewnie,że im się należało.
W każdym razie długo już nie zostawili mnie samej.
I chyba dosyć pamiętliwym, bo do dziś pamiętam jak rodzice wybrali się do kina beze mnie. Byłam dziecięciem może 3 letnim.
Wszystko mi wytłumaczyli: idziemy do kina, zostajesz sama w domu. Idziesz spać. Tu masz nocnik, światło będzie włączone.
Ok. Zgodziłam się na wszystko, bo miałam pokazać swoje bohaterstwo.
Ja do spania a oni sobie poszli.
Do dziś pamiętam,że zbudził mnie mocz. Światło się świeciło a nocnik czekał.
Jak to? Nikt mnie nie wysadzi?!
Szybko zdecydowałam,że boję się chodzić po podłodze, bo może pod łóżkiem są boboki?
Przeszłam z łóżeczka na łóżko rodziców i wysikałam się. Potem wróciłam do siebie i poszłam spać.
Chyba im się to nie spodobało, bo pamiętam przez sen, ruch, zamieszanie i zdziwienie gdy wrócili do domu.
Ojciec tylko się śmiał i śmiał.
Na drugi dzień nawet nie okrzyczeli mnie, nie zwrócili uwagi. Przemilczeli temat.Uznali pewnie,że im się należało.
W każdym razie długo już nie zostawili mnie samej.