Dokonując retrospekcji swojego życia, w celu pośmiania sie z samej siebie stwierdzam, że miałam intensywne dzieciństwo albo jak kto woli: moja matka miała intensywne macierzyństwo.
Chyba jako córka pierwotna dużo ją nauczyłam.
Moja głowa zawsze była pełna pomysłów.Ojciec to doceniał na ile potrafił, matka wcale. Chyba mój tata lubił myśl kreatywną.
Niedawno z koleżanką wpominałyśmy jak to mój ojciec nauczył nas bawić się patyczkiem i udawać , że to królewna.Dzięki temu potrafiłyśmy bawić się wszędzie i wszystkim a największą radość dawało tworzenie sobie zabawek.
Namawiał mnie do tworzenia i doświadczania. Czasem tylko starał się lekko kierunkować moje twórczo-rozwojowe zapędy.
Działałm jak karabin maszynowy: 1000 pomysłów na minutę.
Matka zawsze była w opozycji do naszych współnych (z ojcem) i moich solowych realizacji. Ojciec mnie popierał.
Pamiętam jak poparł mój durny pomysł nauki latania. Zasiadł na krześle ze stoperem w ręku i mierzył mój czas w powietrzu, a ja skakałam. Skakałam z oparcia wersalki, z szafy, ze stołu. Na ramionach miałam pelerynę z prześcieradła. Zapewne poprawiała moją nośność.
Gdy mój czas się poprawiał o ułamek sekundy, stwierdzałam,że wszystko idzie w dobrym kierunku i będę latać.
Ojciec zakazał mi takich prób z balkonu ( 3 piętro).
Dzięki treningom świetnie sobie radziłam ze skokami w dal z huśtawki (aż do wstrząśnienia mózgu), skokami ze schodów, ze skakaniem na skakance czy na gumie.
Dziś stąpam po ziemi i wiem, że wyżej ch.....nie podskoczę.