poniedziałek, 28 września 2009

Jeden taki gest.

Taka banalna historyjka, a może nie taka banalna, bo może w mniejszym lub większym stopniu przydarzyła się i nam?


Pewnego dnia Ania , wracając z pracy, zauważyła młodą kobietę, która potykając się, upuściła wszystko, co taszczyła ze sobą - torebkę, książkę, sprawunki i jakieś papiery, które wdzięcznie rozpłynęły się po chodniku.
Podszedła do niej i w normalnym , ludzkim odruchu pomogła jej pozbierać rozsypane dookoła rzeczy.
Anna rozpoczęła grzecznościową rozmowę, którą kobieta podjęła. Szybko okazało się, że idą w tym samym kierunku. Szły tak prowadząc lekką konwesację o wszystkim i niczym.
Dobrze im sie rozmawiało i żadna nie chciała pierwsza powiedzieć :do widzenia.
Postanowiły wejść do malutkiej kafejki, by przedłużyć tę ulotną chwilę.
Gdy pierwsza mówiła, druga słuchała i na odwrót.

Spędziły popołudnie razem, pijąc kawę, jedząc ciastka, zaśmiewając z tego i owego i gawędząc.
Ania dowiedziała się,że dziewczyna ma na imię Oliwia, pracuje tu nie opodal, w pewnej firmie. Mieszka z koleżankami. Wynajmują wspólnie mieszkanie. Miała chłopaka ale własnie sie rozstali.
W końcu Anna wróciła do domu.
Jakiś czas jeszcze rozmyślała o całym zajściu.

Widywały się od czasu do czasu w drodze do pracy, czasem zamieniły parę słów ze sobą. Raz czy dwa spotkały sie znów na kawie.
Pewnego dnia Oliwia zaczepiła Annę i poprosiła o chwilę rozmowy.

- Zastanawiałaś się kiedyś może, dlaczego targałam wtedy ze sobą do domu tyle rzeczy? Widzisz, opróżniłam w pracy swoje biurko, ponieważ nie chciałem zostawiać po sobie bałaganu, ponieważ nie chciałam by ktoś grzebał w moich osobistych rzeczach.
Zabrałam wtedy mamie trochę tabletek nasennych... Chciałam popełnić samobójstwo, lecz gdy spędziłyśmy trochę czasu razem, rozmawiając i śmiejąc się, zdałam sobie sprawę, że gdybym się zabiła, ominęłyby mnie te chwile.Te i tyle innych, które miały nadejść.
Gdy pomogłaś mi pozbierać moje szpargały tamtego dnia.... tak naprawdę zrobiłaś o wiele więcej... Ocaliłaś mi życie, Aniu...Dziękuję.

czwartek, 24 września 2009

Fobie Monka.




Okazuje się,że psychopatologia odróżnia strach od lęku.Ja nie.Do dziś.
W poprzednich wypocinach pomyliłam pojęcia, nie rozróżniłam jednego od drugiego. Nieświadomie.
Otóż strach ma żródło w instynkcie przetrwania.To stan silnego emocjonalnego napięcia, pojawiający się w sytuacjach realnego zagrożenia .Reakcją jest napięcie mięśni , chęć ucieczki lub walki.

Natomiast lęk to negatywny stan emocjonalny związany z przewidywaniem nadchodzącego z zewnątrz lub pochodzącego z wewnątrz organizmu niebezpieczeństwa.
Objawy: niepokój, uczucie napięcia, skrępowania, zagrożenia. W odróżnieniu od strachu jest on procesem wewnętrznym, nie związanym z bezpośrednim zagrożeniem lub bólem.

I w tym miejscu pomyślałam sobie o najsłynniejszym "zalęknionym" człowieku Adrianie Monku.
Jego lęki, jego fobie bawią nas na ekranie tv jednak gdyby człowiek wszystkie je posiadał, to chyba nie mógłby funkcjonować. Monk pierwotnie miał ich 38, a podobno dobija już do 100. Za dużo ich.

Jego fobie codzienne: drobnoustroje(mysophobia), igły (trypanophobia),  mleko, śmierć(necrophobia), węże (ophidiophobia), grzyby, wysokość (akrofobia),  tłumy, windy.
Monk panicznie boi się dentystów (dentophobia). Do jego najgorszych 10 fobii można także dołączyć ciemność (nyctophobia).

Po przemyśleniu dochodzę do wniosku, że jestem posiadaczką paru fobii. Na szczęście jeszcze nie są chorobliwe, nie zdominowały moich zachowań.

Monk cierpi jeszcze na nerwicę natręctw.
Uporczywe nawracające myśli oraz przymus wykonania jakiś czynności to podstawowe objawy nerwicy natręctw. Objawy te pojawiają się w natężeniu i polegają na powtarzaniu w stereotypowy sposób jakiejś czynności wbrew własnemu rozsądkowi i własnej woli. Im silniej chory z nimi walczy, tym większy odczuwa przymus ich wykonywania. I nadchodzi ulga. Wykonujemy tę czynność.Wkrótce jednak potrzeba jej wykonania wraca na nowo.
Najczęściej spotyka się przymusowe mycie rąk, rytuały przy ubieraniu i rozbieraniu, sprawdzanie siebie (czy dobrze wykonało się określoną czynność), „odczynianie”.

Ktoś kto nie ma żadnego natręctwa niech podniesie palec.
Osobiście znalazłam u siebie kilka. W tym parę naprawdę upierdliwych np. ciągłe ścieranie okruszków z blatu (gdy walczę z przymusem, okruszki rosną i kują mnie w oczy), równoległe i prostopadłe układanie przedmiotów na biurku itp.

W takim razie czym jest normalność?

środa, 23 września 2009

Strach.

  Dedykuję mojej siostrze G.
............................................................

 Był czas, że bardzo się bała. Bała się wszystkiego. Bała się ludzi, dzieci, bała się wyjścia z tatą do kina, jazdy na rowerze. Potem bała się dużych, jasnych sklepów, głośnej muzyki, porzuconych parasoli i prądu w ścianach.
Przerażali ją ludzie, przerażały długie, kręte korytarze, nagle pociemniałe niebo, płacz dzieci i formularze.
Bała sie gdy ktoś zapukał do drzwi, bała się rozmów, ludzkiego wzroku i ich ciętych języków.Bała się rumieńca na twarzy czy wyjścia do sklepu.
Bała się zmian.
Nie mogła sobie przypomnieć czasu przed tym uczuciem, przed tym wszechogarniającym strachem. Wydawało jej się, że kiedyś tak nie było. Ale nie była zupełnie pewna.
Jak sięgnać pamięcią, strach towarzyszył jej zawsze. Dopadał nagle, wywoływał ból brzucha, drętwienie rąk i nóg, drżenie całego ciała.Strach wyżerał jej trzewia, niszczył ciało. Jej podkrążone oczy i szara twarz mówiły o jej złej kondycji. Rzadko kiedy jej lico rozpromieniał uśmiech. Zawsze była smutna i zmartwiona. Ludzie mówili o niej:poważna i mądra. Czy zawsze ze smutnego oblicza bije mądrość? Nie czuła się mądra. Czuła się smutna, niespełniona, niedowartościowana. Nie miała pomysłu na życie, na siebie ,na jutro.
Próbowała zgłębić naturę swojego lęku. Dociec jego przyczyn.
Jedną z niewielu rzeczy, jakich się nie bała były książki. Zaszywała się więc z nimi w jakimś kącie swojego pokoju, pod kołdrą, i czytała.
Pomimo długich godzin spędzonych z mądrymi książkami nie udało jej się odkryć przyczyny swojego lęku. Przez jakiś moment była pewna, że trafiła na właściwy trop. Książki dużo mówiły o strasznych wydarzeniach, które nazywały traumami. Próbowała znaleźć jakąś traumę w swoim życiu. Ale odkąd pamiętała, otaczała ją opieka rodziców. Na pytanie zadawane sobie: czy moje dzieciństow było nomalne , zawsze odpowiadała: tak.
Pamięta,że były rzeczy, które dzieciom niosły radość: nowa lalka z długimi włosami, samochód na baterie. Jej nie cieszyło nic.
Pamiętała swój spazmatyczny płacz, kiedy ojciec przyniósł wirującego, brzęczącego bąka-zabawkę. Ucieczkę przed szeleszczącymi papierkami od prezentów. Wrzask podczas jazdy ruchomymi schodami, czy choćby wtedy, kiedy ojciec wsadził ją na konia o którym tak marzyła. Bała się chyba od zawsze. Wszystkiego.
            Jej rodzice nie tolerowali tego lęku. Drażnił ich, nie rozumieli go. Nazywali ją tchórzem. Sama musiała codziennie stawiać mu czoło.Udawała więc przed światem,ze wszystko jest w porządku.


            Do przedszkola nie chodziła. Do szkoły poszła pełna lęków i niepokojów.
Do leków albo przez lęki doszła nieśmiałość. Wstydziła się odezwać, zaczepić jakieś dziecko w celu zapoznania się. Nie odzywała się na lekcjach, bo po co ma mówić, skoro wszyscy to już wiedzą.
Wstydziła sie odpowiadać na lekcjach. Wyrwana do odpowiedzi czerwieniła się i jąkała dziwnie przechylając głowę, co szybko zauważyły dzieci z jej klasy i wyszydzały. Kpiły z jej obco brzmiącego nazwiska, z jej nieśmiałości, z jej ubrań czy piegów.

W końcu dorosła – i problem pokazywania się wśród ludzi znikł, bo potrafiła przekonywująco i bardzo głośno obstawać przy swoim. Dali jej spokój, pozwalając jej zostać z tym niezrozumiałym i permanentnym lękiem.
            A ona odkryła magię ucieczki. Odkryła, że jeśli mocno otuli się grubym kocem, albo schowa pod kordłą , kiedy zamknie oczy tak, że prawie nic nie będzie w stanie widzieć spod powiek, lęk odchodzi. Pozostaje tylko ona, jej marzenia i książki.

Wraz z przewracanymi stronami książek, nabierała coraz większej ochoty, by poznać świat , którego tak się bała. Ta myśl towarzyszyła jej od dzieciństwa.
Pragnęła poznać szczęśliwych ludzi, zaszytych gdzieś na końcu świata, żyjących dniem dzisiejszym.
Po otwarciu oczu trafiała znów do prawdziwego świata, świata niekompletnego i brudnego, świata, w którym ludzie nie lubili przebywać, świata, gdzie ona miała jakieś nikłe poczucie bezpieczeństwa.
Zruinowane budynki, rowy porosłe zszarzałą trawą, opuszczone komórki i skrytki, jaskinie nad rzeką czy samotnie w górach – tam dobrze się czuła. Wystarczył kawałek przestrzeni, drzewo z rozłożystymi gałęziami,miejsce pod mostem. Tam przesiadywała godzinami, planując skomplikowane scenariusze swojego życia, plotąc miniaturowe sukienki z sitowia i długich traw, układając wzory z kamieni i potłuczonego szkła, czy gapiąc się na chmury płynące lekko po niebie.

            Wracała odrobinę mniej wylękniona, z czarnymi obwódkami pod paznokciami, pachnąca wiatrem. Na tyle mniej wylękniona, że pozwalała sobie snuć marzenia o krainach, które znała z książek. Na tyle mniej wylękniona, że zaczynała wierzyć, że wyprawa w te nieznane rejony pozwoli ukoić lęk i spełnić skrywane marzenia.
Ta wiara kiełkowała w niej powoli, jakby poza zasięgiem jej świadomości.
I jakby poza zasięgiem jej świadomości kazała przygotowywać się do drogi.

Kazała gromadzić zapasy sucharów i ciepłego ubrania, pchała do nauki obcego języka, czytać mapy. Kazała porzucić wspomnienia, by zrobić miejsce w głowie na nowe myśli i nowe ścieżki wędrówek. I tak zaczęła myśleć coraz mniej o otaczającym ją świecie. Myślała o nim na tyle niewiele, że kiedy nadszedł dzień odejścia, bez żalu zostawiła wszystko co miała, czym żyła i wszystko kim była.

Otuliła szyję miękkim szalem, nałożyła na siebie wełnianą jesionkę, zabrała plecak z wiktem, mapami, dokumentami i kilkoma innymi, najpotrzebniejszymi rzeczami.
Początek był prosty. Wystarczyło trzymać się utartych szlaków i ścieżek. Celem, przynajmniej na razie, był brzeg morza. Kiedy w końcu do niego dotarła, po meczącej podróży, poczuła ulgę w piersi. Zaraz jednak targnał nią strach. Strach przed nieznanym, przed niewiadomą dnia jutrzejszego.
Jednak uczyniła już ten pierwszy krok i wiedziała, że nie wolno jej się zatrzymać.
Musiała dostać się na pokład statku. Wcześniej wykupiła bilet i miała podróżować jakimś statkiem handlowym.
Cieszyło ją to, bo gwarantowało ,że nie będzie wiele ludzi, którzy będą chcieli porozmawiać. I choć nie była osobą zdziczałą i potrafila prowadzić konwersacje na poziomie, zupełnie nie miała na nie ochoty.

            Dalsza podróż nauczyła ją, że jej obroną przed strachem jest niewidzialność. Ukryta w pod warstwą nijakich ubrań, czuła się niewidzialna i bezpieczna. Nie zauważyła nawet kiedy, ale strach zelżał. Pozwolił jej zbliżyć się do ludzi na tyle, by w rozmowach z nimi znajdywać przyjemność. Pozwolił odpowiadać o sobie, o swoich marzeniach i planach. W opowiadaniach ludzi pozwolił jej zobaczyć równiny zalane słońcem, miasta, skrzące się w słońcu wieże meczetów, wsie, kolorowe szaty młodych dziewcząt i bransolety na kostkach .Widziała ludzi kochających się i szanujących, dzieci bawiace się na placach, widziała ludzi, którzy za tę samą, srebrną monetę, potrafili kupić błyszczący szal albo wykarmić rodzinę przez trzy dni. Poznała wschody i zachody słońca, które różniły się tylko nasyceniem barw; poznała fakturę tkanin i ziemi każdego miejsca, które odwiedziła.
Poznała zapachy tych miejsc i zapamiętała je. Były to zapachy szczęścia. Jej szczęścia.
Strach towarzyszył jej nadal, jednak już nie tak intensywny.Czasem układając się do snu, zwijała się w kłębek a głowę przykrywała kocem, by odgrodzić się od świata . Czuła się szczęśliwa. Znalazła swoje miejsce na ziemi,znalazła akceptację ludzi.Wyzbyła się zwykłych ludzkich pragnień i wzniosła sie na wyzszy poziom jestestwa.
W jej świecie nie działo się wiele. Co nie znaczy, że nie działo się intensywnie.

wtorek, 22 września 2009

Bajka o smutnym smutku.

Autor nieznany.
Spodobała mi się. Mam nieustającego doła,więc ta bajka jest na czasie...ku pokrzepieniu serc...


Po piaszczystej drodze szła niziutka staruszka.
Chociaż była już bardzo stara, to jednak szła tanecznym krokiem,
a uśmiech na jej twarzy był tak promienny, jak uśmiech młodej,
szczęśliwej dziewczyny. Nagle dostrzegła przed sobą jakąś postać.
Na drodze ktoś siedział, ale był tak skulony, że prawie zlewał się z piaskiem.
Staruszka zatrzymała się, nachyliła nad niemal bezcielesną istotą i zapytała:
"Kim jesteś?" Ciężkie powieki z trudem odsłoniły zmęczone oczy,
a blade wargi wyszeptały: "Ja? ... Nazywają mnie smutkiem"
"Ach! Smutek!", zawołała staruszka z taką radością, jakby spotkała dobrego znajomego.
"Znasz mnie?", zapytał smutek niedowierzająco.
"Oczywiście, przecież nie jeden raz towarzyszyłeś mi w mojej wędrówce.
"Tak sądzisz ..., zdziwił się smutek, "to dlaczego nie uciekasz przede mną.
Nie boisz się?" "A dlaczego miałabym przed Tobą uciekać, mój miły?
Przecież dobrze wiesz, że potrafisz dogonić każdego, kto przed Tobą ucieka.
Ale powiedz mi, proszę, dlaczego jesteś taki markotny?" "Ja ... jestem smutny."
odpowiedział smutek łamiącym się głosem.
Staruszka usiadła obok niego. "Smutny jesteś ...",
powiedziała i ze zrozumieniem pokiwała głową. "A co Cię tak bardzo zasmuciło?"
Smutek westchnął głęboko.
Czy rzeczywiście spotkał kogoś, kto będzie chciał go wysłuchać?
Ileż razy już o tym marzył. "Ach, ... wiesz ...", zaczął powoli i z namysłem,
"najgorsze jest to, że nikt mnie nie lubi.
Jestem stworzony po to, by spotykać się z ludźmi
i towarzyszyć im przez pewien czas.
Ale gdy tylko do nich przyjdę, oni wzdrygają się z obrzydzeniem.
Boją się mnie jak morowej zarazy." I znowu westchnął.
"Wiesz ..., ludzie wynaleźli tyle sposobów, żeby mnie odpędzić.
Mówią: tralalala, życie jest wesołe, trzeba się śmiać.
A ich fałszywy śmiech jest przyczyną wrzodów żołądka i duszności.
Mówią: co nie zabije, to wzmocni. I dostają zawału.
Mówią: trzeba tylko umieć się rozerwać.
I rozrywają to, co nigdy nie powinno być rozerwane.
Mówią: tylko słabi płaczą. I zalewają się potokami łez.
Albo odurzają się alkoholem i narkotykami, byle by tylko nie czuć mojej obecności."
"Masz rację,", potwierdziła staruszka, "ja też często widuję takich ludzi."
Smutek jeszcze bardziej się skurczył. "Przecież ja tylko chcę pomóc każdemu człowiekowi.
Wtedy gdy jestem przy nim, może spotkać się sam ze sobą.
Ja jedynie pomagam zbudować gniazdko, w którym może leczyć swoje rany.
Smutny człowiek jest tak bardzo wrażliwy.
Niejedno jego cierpienie podobne jest do źle zagojonej rany,
która co pewien czas się otwiera. A jak to boli!
Przecież wiesz, że dopiero wtedy, gdy człowiek pogodzi się ze smutkiem
i wypłacze wszystkie wstrzymywane łzy, może naprawdę wyleczyć swoje rany.
Ale ludzie nie chcą, żebym im pomagał.
Wolą zasłaniać swoje blizny fałszywym uśmiechem.
Albo zakładać gruby pancerz zgorzknienia." Smutek zamilkł.
Po jego smutnej twarzy popłynęły łzy: najpierw pojedyncze,
potem zaczęło ich przybywać, aż wreszcie zaniósł się nieutulonym płaczem.
Staruszka serdecznie go objęła i przytuliła do siebie.
"Płacz, płacz smutku.", wyszeptała czule.
"Musisz teraz odpocząć, żeby potem znowu nabrać sił.
Ale nie powinieneś już dalej wędrować sam.
Będę Ci zawsze towarzyszyć, a w moim towarzystwie zniechęcenie już nigdy Cię nie pokona."
Smutek nagle przestał płakać.
Wyprostował się i ze zdumieniem spojrzał na swoją nową towarzyszkę:
"Ale ... ale kim Ty właściwie jesteś?"
"Ja?", zapytała figlarnie staruszka uśmiechając się przy tym tak beztrosko,
jak małe dziecko. "JA JESTEM NADZIEJA!"

poniedziałek, 21 września 2009

Wekendowa mania reportera.








Tak już mam,że wszędzie robię zdjęcia. A że mam głupka (czytaj: zabytkowy aparat fotograficzny), to z jakością u mnie różnie.
Kiedyś myślałam,że taki aparat w pełni zaspokoi moje potrzeby. Kiedyś zaspakajał.Dziś już nie. O dziwo na starość moje potrzeby rosną. :-)
Sobotę spędziłam na wsi...miło...pogoda była miła, towarzystwo było miłe...
Skończyło się. Powrót do szarej rzeczywistości...



czwartek, 17 września 2009

Poezja w moim życiu.















Ostatnio wymyśliłam,że moje dzieciństwo usłane było poezją. Jak to pięknie zabrzmiało.
Ja, dziecko robotniczego proletariatu, wychowałam się na poezji.
Podwórkowej, dodam.

Zaczęło się od:

Kosi kosi łapci,
pojedziemy do babci,
Babcia da nam mleczka, dziadek cukiereczka.

Otaczała mnie potem już wszędzie: na placu zabaw, w domu, w szkole,nawet podczas kłótni z innymi dzieciakami. W tym miejscu przypomnieli mi się "Chłopi" i scena gdy kobiety wsiowe obrzucały się wymyślnymi przezwiskami przez płot. My też obrzucaliśmy się wyzwiskami, przezwiskami tyle,że jakoś tak zawsze było,że powinny się rymować.

Rymowały się więc wyzwiska, wyliczanki, nawoływania,regułki od zabaw, zaklepywanki. Rymy częstochowskie same nam się kleiły, mieszały się w głowach a potem artykułowały na podwórku.

Królu, królu daj wojaka!
Jakiego?!
Dzielnego!
Kto nim jest?!....

Nie można było wykpić kogoś bez rymu : "Panna z kawalerem, pod ósmym numerem,
panna się opiła, kawalera zbiła...."

Zabawa w chowanego związana była z rymami poprzez wyliczanki i zaklepywanki:

Siedzi baba na cmentarzu,
trzyma nogi w kałamarzu,
przyszedł duch,
babę - buch,
baba - fik,
a duch znikł.

A durne wierszyki....

W pokoiku na stoliku
stalo mleczko i jajeczko
przyszedl kotek, wypił mleczko
a ogonkiem stłukł jajeczko
przyszla pani, kotka zbiła
a skorupki wyrzuciła.

I jeszcze głupsze piosenki...

była sobie raz królewna
Pokochała grajka
gdy sie o tym król dowiedział
Kazał obciąć jajka

gilotyna już gotowa
już prowadzą grajka
gilotyna ciach zrobiła
i obcieła jajka

Taki morał z tej ballady
dla każdego grajka
kiedy idziesz do dziewczyny
zostaw w domu jajka

towarzyszyły nam na co dzień.

Zaczęłam sobie przypominać tę poezje szeroko pojętą i w głowie teraz mi się kłębią te wszystkie rymowanki.Jako że wszystkich tu nie wypiszę, więc do wieczora moja rodzina ma przechlapane, bo będzie ich słuchać.

A jurto...jutro wrócę do rzeczywistości i nawet biały rym nie opuści moich ust.

czwartek, 10 września 2009

Zdrowe jedzenie.




Niech będzie,że jestem nudna, że tylko o jedzeniu myślę ale muszę to napisać.

Byłam niejadkiem, byłam "robaczywa".Moja matka nie miała lekko ze mną. Potrafiłam się obrazić na rodziców za to,że mi dali na imię Katarzyna a nie Agnieszka. Jak mogli mi to zrobić!

Jednak tym razem chcę napisać o moich siostrach i ich zwyczajach żywieniowych w latach wczesnej młodości.

Mam 3 siostry.Młodsze.

Gdy miałam 4 lata jedną nakarmiłam chlebem z masłem (była noworodkiem). Tak zasmakowała w chlebie i maśle,że potem długo jadała tylko chleb z masłem i "sólą". Tej sóli zawsze było grubo.

Białko w organizmie uzupełniała zjadając piasek w piaskownicy.Gdy szła do domu, zabierała ze sobą 2 garści piasku lub ziemi na drogę. Gdzie białko w piasku? A wszelkie larwy i robactwo?
Na stałe gościł w naszej apteczce preparat na robaki.
Zimą, gdy ciężko było się dogrzebać do ziemi dobierała się do ścian. Zjadała farbę, tynk i kredę w szkole.

Goście zawsze wychodzili od nas zadowoleni, bo ona brała buty z przedpokoju, chowała się za zasłoną w pokoju i oblizywała te buty z błota.
Przyszli w brudnych, wyszli w czystych. Wot interes.

Druga moja siostra...uwielbiała zjadać papier i kawałki materiałów (ścinki materiałów gdy matka szyła na maszynie). Rozumiałam w owym czasie papier, ale materiał?
Potem do tego doszły nici.Kawałki nici wszelkiej maści.Problemy pojawiały się gdy dziecina się wypróżniała, bo nici jej zwisały z pupki a wyciągnąć się nie dało, bo można było jej krzywdę zrobić. Trzeba było te nici obcinać i czekać na następną kupkę.

Trzecia siostra.O niej nie mogę wiele powiedzieć,bo najkrócej ją znam.Jest najmłodsza.Urodziła się gdy ja byłam nastolatką i dzieciarnia mnie nie interesowała.
Była rodzinnym pupilkiem.Malutka,śliczna.
Ona potrafiła jadać dddłłłuuuugggoooo. Serek homo na śniadanie jadła do obiadu.Obiad jadła do kolacji.Kolacji nie opłaciło się jej dawać, bo trzeba by do rana z nią siedzieć.

Sama nie zjadałam takich dziwnych rzeczy.Koleżanka usiłowała mnie nauczyć jeść kredę, ale mi nie smakowała. Próbowała mnie nauczyć zjadać farbę ze ścian a bardzo chciałam w tym zasmakować, bo robiła takie śliczne motylki na ścianie...
Nie udało się. Farba mi nie smakowała.

Co to motylki? Staje się w rogu pokoju i językiem namacza ścianę w samym rogu. Powstają śliczne motyle. Potem farbę się zjada, zdrapując ją paznokciem. Już są motyle-całkiem trwałe.

środa, 9 września 2009

Bajki i bajeczki.



Trzpiot napisała mi w komentarzach miłą rzecz,że mój blog jest jak powrót do dzieciństwa. Wzruszyłam się.Naprawdę.Cholernie mi miło. Dziękuję.

Nie wiem dlaczego piszę tyle o przeszłości. Tym powinien się zająć psycholog.
Bo ona była szczęśliwa? Nie, nie była.
Może nie mam teraźniejszości ani przyszłości? Przyszłość przecież nie istnieje.Zawsze jest teraźniejszość.
Nie będę roztrząsała przyczyn. To nic nie da.

Znalazłam w internecie taki oto skarb:

No i wróciły wspomnienia bajek. Pierwsze co pamiętam to Jacek i Agatka, potem Gąska Balbinka i bajkę o krowie Kunegundzie.
Rany jakie one były prymitywne i nie chodzi mi tu o treść ale o formę realizacji.

Jacek i Agatka to pacynki a reszta to jakby komiks pokazywany na ekranie. Niezmieniające się obrazki z dialogami.

Jednak sentyment jest. Pamiętam jak miałam fartuszek (dzieci chodziły w takich fartuszkach bez rękawów nawet na pole) z wyhaftowaną gąską Balbinką na kieszonce.Jakaż byłam dumna!
Nikt takiej nie miał.

Bajki zapadły mi w pamięci.Czy wywarły wpływ na moje życie? Chciałam podróżować jak Coralgol, Bolek i Lolek czy Koziołek Matołek, mieć geniusz Pomysłowego Dobromira, ołówek jak w bajce "Zaczarowany ołówek".
To ostatnie najbardziej.

Dziś chcę podróżować jak Cejrowski czy Pawlikowska. To bohaterowie innych bajek.Bajek dla dużych dzieci.Bajek o marzeniach, które ponoć się spełniają.

Jedzonko, jedzonko...


Ostatnio mam bulimiczny napad obżarstwa.Zjadam wszystko jak śmieciarka a potem jak bulimik żałuję, obiecuję sobie: nigdy więcej. Nie wymiotuję ze skąpstwa.Żal mi oddać to co było takie pyszne...
Do tego wczoraj kolega Czesio na gg tak mi mlaskał i siorbał,że muszę napisać jeszcze o jedzeniu.
Otóż Czesio zaczął wspominać podpłomyki.Do dziś je robię. Gdy robię pierogi muszę robić więcej ciasta. Jeśli zrobię za mało,to czujna rodzina wyjada farsz do pierogów byle podpłomyki były.
Przeszukałam internet w poszukiwaniu podpłomyków i okazuje się,że wersji jest wiele.
Z maślanką, mąką razową,żytnią, z sosami do maczania.
Piszą też,że dla Słowian to namiastka chleba. Te podpłomyki to chyba dowód na nasze pochodzenie z jednego miejsca (podobno z Afryki), bo wszystkie ludy jadły lub jadają coś na wzór podpłomyków.Zmienia się tylko otoczenie i użyta mąka.
A skoro mowa o chlebie, to mój kolega Czesio wspomina chleb domowy, pachnący.JA nie mam takiego wspomnienia, za to dziś sama bawię się w pieczenia chleba.Nie ulega wątpliwości,że nawet sklepowy chleb był kiedyś inny.

Gdy mieliśmy piec w domu tata robił ziemniaki na blasze.Kroił je w plastry i piekł na blasze. Taka namiastka chipsów.
Niedawno robiłam je znów. Na blaszce, na piecu gazowym.Proste a nie nadążałam z pieczeniem.

Pamiętam też pieczarki pieczone na blasze.Właściwie to kapelusze.Dziurą do góry się piekło, wsypując do środka sól.Rozpusta.

Z innych dziwolągów żywieniowych: cebula(pokrojona w kostkę) ze śmietaną i solą, jajecznica z makaronem.
No a co powiecie na resztki ziemniaków z obiadu. Zwykle nikt tego nie chce, ale obsmażone na patelni na złotko powodują walkę wręcz o dostęp do widelca. Chętni momentalnie są.A jakby tak kefirek do tego....

Co jadałam na obiad? Wmuszali we mnie wszystko. Łącznie z kaszanką. A ja nie lubiłam nic.Prawie nic.
Kluski, pierogi,pyzy i makarony to było moje życie. Jeszcze żurek.
Pewnego dnia mojej mamie brakło cierpliwości i zapytała:
-A co Ty byś chciała jeść? Co mam Ci zrobić byś jadła?
-Makaron z serem i cukrem.
No i jadłam przez tydzień makaron z serem. Do obrzydzenia. Miałam dosyć, ale do końca nie udało się mamie mi go obrzydzić.Czasem wracam do niego. Czasem.

Długo z butelki ciągnęłam grysik na mleku. Długo. Na talerzu tak nie smakował.Do momentu aż matka zrobiła mi numer i zawołała mnie po butlę grysiku,przy koleżankach z którymi akurat się bawiłam.Chodziłam wtedy do 1-wszej klasy. Był wstyd, obciach i pretensje do matki. Potem odwyk.

Żurek to osobna historia. Kochałam, kocham i będę kochała. Żurek może mieć tyle smaków ile zechcemy.Możemy dodać czosnek, kiełbasę, jajko, śmietanę,ziemniaki.Wszystko razem lub osobno.
Byłam szczęśliwa gdy jechaliśmy na wieś do ciotki, która miała krowy, doiła mleko, robiła masło, piekła chleb i codziennie na wczesne śniadanie gotowała żurek z ziemniakami (dla dzieci przed wyjściem w pole). Tam byłam w raju.

Z siostrą mamy taki zwyczaj(może nawyk),że jak jedziemy gdzieś to w knajpie, oberży czy karczmie, gdzie akurat jemy, zawsze zamawiamy żurek. I już wiemy co warta jest ta jadłodajnia.

wtorek, 8 września 2009

Moje śniadania .


Jak już zaczęłam o jedzeniu, to pójdę dalej tym tropem.
Jedzenie mojego dzieciństwa to wspomniany wcześniej chleb ze śmietaną i cukrem. Jak mi się nudziło przechodziłam na chleb z masłem i musztardą. Chleb z masłem i solą wchodził też w grę.
Ser żółty...ser żółty z mojego dzieciństwa inaczej wyglądał. Był żółty , odpowiednio pachniał, był twardy, nie kleił się do noża i w lodówce prędzej się zsechł niż zapleśniał. Kochałam i kocham ser żółty, choć dziś to jakieś pomazańce a nie ser.
Kiedy i to mi się nudziło wpadałam w trans zup mlecznych. Nie było płatków śniadaniowych jak dziś.
Najlepsza zupa mleczna: chleb nadrobiony do talerza, zalany mlekiem , posolony i dodane odrobinę masła. Rozpusta.
Do dziś robię to coś sobie. Mój mąż nazywa to psim żarciem, bo niby u niego w domu pies tak jadał. :-)
Inne zupki mleczne: z pęczakiem, z makaronem, z zacierką, z ryżem, z kaszą,z grysikiem. Wszystkie na słono.

Jako niejadek wymuszałam na matce takie jedzenie. Pamiętam jak raz przy zupce własnie strasznie wierciłam się na taborecie. Matka ostrzegała,że spadnę. Co ona tam wie.
Wywaliłam się z taboretem do tyłu i pociągnęłam za sobą talerz z zupą mleczna. Odłamki talerza powbijały mi się w szyję.
Matka w krzyk: nie ruszaj się!
Powyciągała mi te odłamki, zakleiła plastrem przeciw bólowym a potem powiedziała:
-A nie mówiłam? Byłabyś się zabiła.
Bliznę mam do dziś.

Inne jedzonko?
Ser biały ze śmietaną i cebulą (na słono). W wersji bogatszej: dodaję pomidora, ogórka, szczypiorek i co tam psuje się w lodówce.

Gdy byłam starsza, koleżanka nauczyła mnie jeść surowe pieczarki.
-Trochę będzie Cię brzuch bolała, ale po paru razach ból ustąpi.-powiedziała.
Tak było.

Jadłyśmy je tak: chleb, masło, liść sałaty, pieczarki surowe pokrojone w plastry, majonez.
Oj, bolał brzuch.

poniedziałek, 7 września 2009

Chleb z cukrem i śmietaną.


Często wracam wspomnieniami do dzieciństwa, a jako,że łobuz byłam to i wspominać mam co. Raczej staram się nie pamiętać tego co złe było. W swoich wspomnieniach uwypuklam i ubarwiam tylko te szczęśliwe i zabawne chwile.

Pewnego dnia (a miałam jakieś 4 lata), mama posłała mnie do sklepu.
-Idź i kup bochenek chleba.Tylko się pośpiesz, bo zaraz zamkną chleb.
Mama dala mi pieniążka i poszłam dumna po chleb. Niosłam przecież wielką i dorosłą odpowiedzialność.
Za ladą sklepu siedziała pani w białym fartuchu i z taką białą opaską z plastiku we włosach- atrybutem sklepowej.
-Słucham Cię kochanie, co chciałaś kupić?
-Mama kazała mi kupić chleb i śmietanę.
Pani sklepowa podała mi chleb i butelkę śmietany.
-Masz skarbie za mało pieniążków. To weź chleb albo śmietanę i biegnij do domu po pieniążki na chleb, ja poczekam.Już miałam zamykać ale poczekam.
Pobiegłam do domu i krzyczę od drzwi:
-Mamo szybko mi daj pieniądza na chleb, bo mi brakło!
-Dałam Ci przecież na chleb. Jak brakło?
-No brakło, starczyło tylko na śmietanę.
-Nie kazałam Ci kupować śmietany tylko chleb.
-No to z czym ja mam jeść ten chleb?!

Chleb został w końcu kupiony.
Wieczorem mama opowiadała tacie jak posłała mnie po chleb do sklepu i jak przyniosłam śmietanę.
Tata się śmiał i śmiał. Nie rozumiałam dlaczego. Stwierdził tylko :
-Ma rację , bo niby z czym by zjadła ten chleb?

P.S. Chleb ze śmietaną i cukrem= moje ulubione danie w owym czasie.

czwartek, 3 września 2009

Made in China.


Biegnę wczoraj przez Galerię Krakowską a tam afisz o Armii Chińskiej.Biegnę dalej a tam stoi ta armia. Widok niesamowity.Poleciałam więc na kurs i postanowiłam jeszcze szybciej biec z powrotem, by móc sobie ja obejrzeć. Oto ona.

Wspaniali wojowie z terakoty.


Chińska armia to unikalny zabytek, to 8 cud świata.
Okazuje się,że armia chińska wędruje po Polsce. Odwiedziła już kilka miast.W Galerii Krakowskiej wystawiono ponad 100 eksponatów, a wśród nich naturalnej wielkości żołnierzy armii cesarza Qin Shi Huangdi.



Kiedy cesarz Qin Shi Huangdi obejmował tron w wieku 13 lat, nikt nie przypuszczał że stanie się on pierwszym cesarzem zjednoczonych Chin. Jego armia podbiła 7 krain – jednocząc państwo chińskie. Pod koniec życia – w 210 r. p.n.e. – nawet ten największy imperator Chin nie przypuszczał, że ponad 2000 lat później jego armia dotrze aż do Krakowa. :-)
Cóż za ekspansywność.



Zapewne po dziś dzień krążyłyby legendy o pochowaniu Pierwszego Cesarza Chin wraz z całą armią żywych żołnierzy, gdyby nie - trzech rolników. To oni w roku 1974 przez przypadek odkryli 8000 armię posągów z terakoty, które zakopane zostały po śmierci cesarza w pobliżu jego sarkofagu. Armię budowało 700 tysięcy ludzi przez 38 lat by chroniła w świecie pozagrobowym cesarza Qin.



Każda z postaci Armii Terakotowej jest ręcznie rzeźbionym posągiem, o unikalnych rysach, stroju, odznaczeniach. Armię pochowano tak, by twarze żołnierzy zwrócone były ku wschodowi, kierunku skąd cesarz spodziewał się największego zagrożenia, z regionów podbitych przez niego królestw. Na czele armii znajdowali się łucznicy, piechota, rycerze na koniach.
Historię Armii, jej odkrycia można obejrzeć na telebimie. Jest tam też instruktaż jak można zrobić sobie takiego żołnierza w domu. Serio....Pokazują jak robili kopię posągów i właśnie ta kopia jest u nas. Znów chińska podróbka?

Polecam.Warto zobaczyć bo robi wrażenie.

P.S. Przepraszam za słabą jakość zdjęć ale to robione "głupkiem", a te światła w Galerii ziejące jasnością ze wszystkich stron...i do tego szklane gabloty...

wtorek, 1 września 2009

Z ziemi włoskiej do Polski.

Ostatnio dopadła mnie żarłoczność bezwzględna. Zjadam bezwzględnie wszystko, bez względu na porę dnia, bez względu na stan wypełnienia brzucha.
Córka namówiła mnie na bakłażana. Oto jak to robią we Włoszech.Przepis jest oryginalny, jak wszystkie moje włoskie przepisy, bo oryginalny Włoch mnie naucza.
Kupujemy bakłażana, nie jednego....

Potem na blaszce lub na suchej patelni suszymy cienko pokrojonego w plasty, bakłażana. Suszymy aż do lekkiego przypalenia.




Czosnek drobno kroimy oraz pietruszkę.Tego czosnku potrzebujemy sporo.



Po wysuszeniu bakłażana, układamy go w jakimś naczyniu, każdą warstwę solimy, pieprzymy, posypujemy czosnkiem, pietruszką i kropimy lekko octem. Polewamy po trochu olejem. Odstawiamy.


Sałatka musi postać i wchłonąć olej i smaki.

Znakomita przystawka do wódeczki, znakomite śniadanie lub kolacja a pewnie i do obiadu na przystawkę się nadaje.

SMACZNEGO!

P.S. To ja pędzę do domu , bo sałatka wzywa.....