wtorek, 19 maja 2009

Wolbrom cd.

Wiele zapewne ominęłam i zapomniałam napisać.Sukcesywnie będę dopisywać swoje przygody a potem stworzę z tego książkę na miarę "Koszmarnego Karolka"

Rok 1980 nie kończy jeszcze moich ekscesów, mimo,że mam już prawie 13 lat.
Nowe miasto zaskoczyło mnie brzydotą a zarazem dało nowe możliwości (tutaj pojawia się na mojej twarzy wielki i dwuznaczny uśmiech).
Zabrało mi góry ale dało lodowisko, zabrało rzekę ale dało basen.
Co to w ogóle za miasto , co rzeki nie ma? Dla mnie ogromnie dziwne.
Ale jest lodowisko, którego nie trzeba samemu robić,jest basen, w którym nie ma prądów rzecznych...dziwne to jakieś.
Szybko zaznajomiłam się z dzieciarnią przywleczoną ze świata jak i ja i uruchomiłam łyżwy.Kiedy tylko było możliwe, chodziłam na lodowisko. Lodowisko okazało się ciut bezpieczniejsze od gór.Nie uzyskuje się tu na łyżwach takich prędkości.
Niemniej jednak przeżyłam nie jeden upadek, potłuczenie, wstrząśnienie.
Lodowisko znajduje się jakieś 3 km od mojego domu, więc z osiedlową dzieciarnią szybko adoptujemy bagna, znajdujące się nieopodal, na lodowisko.
Zimy solidne, ze srogimi mrozami gwarantowały jakie takie bezpieczeństwo.
Jakie takie , bo nie 100%. Wprawdzie nikt się nie utopił, ale zadarzało się ,że ktoś wpadał do tego mułu, wody, sadzy (wszystko razem). Byłam jedną z tych osób.
Spodnie do wyrzucenia. Łyżwy tata starał się uratować. Tego czegoś nie dało się usunąć z łyżew.Starł na ile mu się udało. Kolega ojca pracujący w garbarni nałożył nowy lakier.Łyżwy działały.
Latem łyżwy były zastępowane wrotkami.
Jazda na wrotkach to niebezpieczny sport, zwłaszcza z góry.
Wrotki szybko wypadły z mojego menu ,po tym jak pewna górka, wyłożona betonem mnie zaatakowała.Potargała rajstopy, podziurawiła kolana.

Jako dziecko byłam "ludziem" wywrotowym (przewracającym się bez powodu), jako nastolatka wciąż kultywowałam tę tradycję.Przewracałam się na wrotkach, na łyżwach, na rowerze, na komarku.

Latem atakowałam basen. Okazało się,że w basenie trzeba nieźle machać rękami by płynąć. W rzece nie było takich problemów (z prądem). No i stało się: o mało się nie utopiłam. Jakiś gość przepłynął po mnie (podeptał, przeszedł jak burza)i przytopił mnie. Od tego czasu pływam tylko przy brzegu.

W roku 1981 urodziła się moja najmłodsza siostra i zaraz niedługo nastały mroczne czasy, czasy stanu wojennego.
Rozpoczęła się walka o przetrwanie. Kolejki po chleb (po 5 h), załatwianie mleka dla małej siostry (na książeczkę dziecka można było kupić 0,5 l dziennie mleka), walki o mięso w masarni, kupowanie kawy czy rajstop po znajomości.
Przyszły czasy , w których ekspedientki miały władzę nad ludźmi.Stały się osobami pożądanymi w rodzinie, towarzystwie czy sąsiedztwie. Dobrze,że te czasy minęły. Bo to były chore czasy, bo panie ze sklepów się panoszyły, bo były Bogami. Straszne.
Miałam tu napisać o stanie wojennym, o tym co pamiętam, ale chyba nie chcę. Tylu ludzi ostatnio o tym mówi,że chyba moje wspomnienia nie są tu potrzebne.
Tym bardziej,że nawet w naszej dziurze odczuwało się strach. Tata pracował na Hucie Katowice a tam się wiele działo w owym czasie.
Miałam 13 lat. Pamiętam ZOMO, czołgi i ciężką zimę.
Nie było wesoło.

2 komentarze:

Ezieta pisze...

Kasiu, widze, ze mamy nadal podobne wspomnienia. Lodowisko, basen lub jazda na wrotkach. To byly czasy...

Kasia Boroń pisze...

Hihihihi. Fajnie. Może to był taki "model życia" ? Dziś to komp,dyskoteki....