poniedziałek, 24 maja 2010

Nasze weekendy.

No i minął kolejny weekend.U mnie jak zwykle bezpłciowy. Zawsze w weekendy choruję, pada deszcz, mam wizytacje teściowej.Zawsze dosięga mnie jakiś kataklizm.

Co to takiego ten weekend i dlaczego nie ma na to polskiego określenia?

Dla mnie to obiekt tygodniowego pożądania. To mityczny czas, szczególnie w poniedziałek.
Pozaziemskie cywilizacje, badając życie na Ziemi, mogłyby stwierdzić, że życie Ziemian zaczyna się w piątek wieczorem, a kończy w poniedziałek rano. I ten okres nazywa się weekendem.

Dlaczego po angielsku?

Cierpiący na wieczny niedobór słów i określeń język polski po erze zapożyczeń z języka czeskiego, łaciny i niemieckiego postanowił otworzyć szeroko swoje podwoje dla angielskiego. Co tylko się da zastępuje się angielskim słowem , bo po polsku to nie jest cool.
„Weekend” oznacza oczywiście koniec tygodnia, z połączenia słów „week” i „end”. Czysta łopatologia, ale spróbuj połączyć polskie odpowiedniki. Mogłoby wypalić, gdybyś odjął „c” z wyrazu „koniec” (Konietygodnia).

Można tu stworzyć wiele jakże interesujących potworków.

Co to wszystko znaczy?

W tym okresie ożywiają się zielone od pracy biurowej mózgi zjadaczy chleba.
To wtedy odżywają pasje, hobby, zainteresowania.
To wtedy emo idą na skateparki bez krzyków matki za nieodrobione lekcje.
To wtedy przeklęci gotyccy grafomani piszą swoje kolejne grafomańskie wiersze.
To wtedy dresiarze jadą na impry, balety i balangi, wyrywać lachony.
To wtedy trawa rośnie,bo zawsze pada deszcz, odbywają się imprezy sportowe, festyny, w telewizji lecą najlepsze filmy.

Nawet PKB wzrasta, bo przecież w weekend:

Masowo kupuje się w galeriach handlowych.
Masowo kupuje się w monopolowych.
Masowo kupuje się w fast-foodach.
Masowo kupuje się bilety do kina i na sportowe eventy.
Masowo ogląda się telewizję, prowokując zyski z reklam.
Masowo siedzi się po necie, zamulając go.
Masowo wyrusza się do lasów na wycieczki, niszcząc cenną ściółkę leśną (wg Greenpeace).
Można w spokoju pomyśleć o pracy i szkole (dla pracoholików i kujonów).
Można się kochać do nocy lub chociaż próbować nagabywać (zyski dla przemysłu kwiatowego, czekoladowego, alkoholowego i wreszcie gumiarskiego).

No i po co pracować, skoro cały zysk generowany jest w weekendy?

8 komentarzy:

anabell pisze...

Gdy byłam piękna i młoda to nie było takich problemów- w soboty się pracowało i chodziło do szkoły i nie było problemu z nazewnictwem.Akurat ten weekend nie był tu tragiczny, bo nawet burza była krótka, a deszcz zwolnił niektórych od mycia samochodu.No i całe 2 dni było gorąco.Dziś też gorąco, a miało być chłodno.Osobiście nigdy nie lubiłam weekendów, a teraz mam weekend przez cały tydzień.A nie lubiłam, bo wymyślanie dokąd się wybrać, przygotowania do tego,wyjazdy i powroty w korkach denerwowały mnie okropnie.Moje miasto ma fatalne położenie, nic fajnego dookoła.Niby można jechać nad zalew, ale siedzieć tam w tłumie to średnia frajda. Mogę Cię tylko Kasiu pocieszyć,że wszystko się zmienia, nasz punkt widzenia też.

ART-D pisze...

A ja lubię weekend. Hm to znaczy koniec tygodnia oczywiście:))) A moim ulubionym zajęciem jest leżenie bykiem. ;)

Wojciech Wężyk pisze...

ale poniedziałki też mają jakiś swój urok, chociaż do soboty im daleko ;)
poniedziałki są dynamiczne, ja to lubię ;-)

http://funcodnia.blogspot.com/2010/05/troche-dydaktycznie.html

Anonimowy pisze...

a ja najbardziej kocham piatki i to juz od rana,pewnie dlatego ze wiem o wolnej sobocie ,niedziele juz troszke mniej bo w pn do pracy trzeba,koniec tygodnia czy tez weekendy co za roznica,nie jestesmy jedynym panstwem gdzie wyrazy sa zapozyczone mysle ze jest to w kazdym jezyku,slownictwo powstaje nowe,niekoniecznie zawsze ladnie brzmiace,wiec sie zapozycza z innych jezykow no i dobrze.

Anonimowy pisze...

ahahahahaha przemysł gumiarski :D padłam, leżę i kwiczę ze śmiechu :D

E.

Anonimowy pisze...

A nie wymieniłaś największego kataklizmu, jak Ci córka przyjeżdża do domu i lodówkę opróżnia z jajek ;)

E.

Anonimowy pisze...

w instytucie, w którym studiuję, niektórzy wykładowcy są za wprowadzeniem minimalnego dochodu gwarantowanego - kasy, którą każdy obywatel dostawałby od państwa za to, że jest obywatelem. Wtedy niektórzy pewnie wybraliby życie bez pracy i kasę tę wydawaliby w weekendy, napędzając tym gospodarkę, o! ;)

Kasia Boroń pisze...

Didzejka....byłabym pierwsza.
Edyta-taki kataklizm to nic, ale sprzątanie....
Blog niedzielny- ja też.
Seba-do południa robię co nieco potem jak i Ty.